Выбрать главу

Dom składał się z jednej dużej izby, wzniesionej bez fundamentów. Był pozbawiony okien, a budulec wyglądał na rodzaj plecionki oblepionej twardą jak kamień gliną. Otwór wejściowy nie był niczym zamknięty i Brion zaczął się już zastanawiać, czy nie wejść do środka, gdy stwierdził, że jest śledzony.

Dźwięk był bardzo cichy, niemal niedosłyszalny. W normalnych okolicznościach Brion nie zwróciłby nań uwagi, ale teraz cały zamienił się w słuch. Ktoś za nim szedł, kryjąc się w mroku. Brion przycisnął się do muru. Niemal na pewno był to jakiś Disańczyk. Brionowi przypomniała się ucięta głowa Mervva, którą znaleziono pod drzwiami fundacji.

Ihjel nauczył go wykorzystywać zdolności empatyczne. Posłużył się nimi teraz. To było trudne: w tych ciemnościach niczego nie mógł być pewien. Wyczuł jakieś emocje — czy tylko mu się zdawało? I dlaczego wydawały mu się dziwnie znajome…? Nagle przyszło mu coś do głowy.

— Ulv — powiedział szeptem. — To ja, Brion. Skulił się, gotów odparować cios.

— Wiem — odpowiedział cichy szept z ciemności. — Nic nie mów. Idź dalej w tym samym kierunku.

Zadawanie pytań nie miało teraz sensu. Brion natychmiast odwrócił się i wykonał polecenie. Zabudowa stawała się coraz rzadsza. Spojrzawszy w końcu na piasek pod nogami stwierdził, że znów znalazł się na pustyni. To mogła być pułapka — nie rozpoznał szepczącego głosu — ale musiał zaryzykować. Z mroku wyłoniła się jakaś postać i gorąca dłoń lekko dotknęła ramienia Briona.

— Pójdę przodem. Trzymaj się blisko mnie.

Tym razem słowa wypowiedziane były już nie tak cicho i Brion poznał głos Ulva. Nie czekając na odpowiedź, Ulv odwrócił się i wtopił w mrok. Brion pośpieszył za nim i już po chwili szli obok siebie przez pagórki nie kończących się wydm. Piach zmienił się w spaloną ziemię, spękaną i poprzecinaną kamienistymi parowami. Zeszli do jednego z nich, stopniowo przechodzącego w szeroki wąwóz. Minęli załom ściany i Brion dostrzegł przyćmiony, żółty blask dobywający się z nisko umieszczonego otworu.

Ulv opadł na czworaki i zniknął w wąskiej dziurze. Brion ruszył za nim, próbując nie zwracać uwagi na rosnące napięcie i niepokój. Czołgając się z opuszczoną głową, był praktycznie bezbronny. Usiłował pozbyć się tej myśli, składając ją na karb obawy wywołanej niezwykłością sytuacji.

Tunel był krótki i prowadził do większej komory. Brion usłyszał szuranie stóp i jednocześnie poczuł emanację gwałtownej nienawiści. Zanim wydostał się z tunelu — pułapki i przetoczył po ziemi wyciągając broń, minęły nieskończenie długie sekundy. W tym czasie mógł zginąć. Stojący nad nim Disańczyk trzymał w ręku kamienny topór o krótkim trzonku, szykując się do zadania śmiertelnego ciosu. Ulv trzymał go za ramię dzierżące toporek, nie pozwalając ostrzu opaść. Żaden ze zmagających się nie powiedział ani słowa, a jedynym dźwiękiem było szuranie stwardniałych podeszew ich stóp na piasku. Brion cofnął się ostrożnie, celując w nieznajomego Disańczyka. Ten wpatrywał się weń palącym spojrzeniem i wypuścił broń z ręki dopiero wtedy, gdy stwierdził, że atak się nie powiódł.

— Po coś go tu przyprowadził? — warknął do Ulva. Czemu go nie zabiłeś?

— On jest tu po to, żebyśmy mogli go wysłuchać, Gebk. To ten, o którym ci mówiłem, że znalazłem go na pustyni.

— Wysłuchamy, co ma do powiedzenia, a potem go zabijemy — Gebk wyszczerzył zęby.

To nie był żart — było to powiedziane zupełnie serio. Brion wyczuwał to, ale wiedział, że przynajmniej w tej chwili nic mu nie grozi. Wepchnął broń do kabury i po raz pierwszy rozejrzał się wokół.

Kopulasta izba była wciąż nagrzana od upału. Ulv zdjął z ramion okrycie, którym chronił się od chłodu i złożywszy je, owinął sobie wokół bioder jak sarong i wepchnął pod pas z przyborami. Mruknął coś niezrozumiałego i gdy otrzymał mrukliwą odpowiedź, Brion dostrzegł kobietę i dziewczynkę. Siedziały pod przeciwległą ścianą jaskini, przy stercie włóknistych roślin. Były nagie, okryte tylko zmierzwionymi włosami sięgającymi im do połowy pleców, bo pasa z dziwnymi przyrządami nie można było uznać za odzienie. Dziecko też nosiło małą kopię takiego pasa. Odłożywszy kawałek rośliny, którą przeżuwała, kobieta poczłapała do ogniska oświetlającego pomieszczenie. Na palenisku stał gliniany garnek, z którego nabrała trzy miski jedzenia i podała mężczyznom. Strawa miała okropną woń i Brion jedząc starał się nie zwracać uwagi ani na smak, ani zapach tej mdłej papki. Jadł palcami tak jak tamci i nie odzywał się. Trudno powiedzieć, czy to milczenie należało do rytuału, czy też było nawykiem. W każdym razie miał teraz okazję poznać bliżej disański styl życia.

Jaskinia była niewątpliwie sztucznym tworem, bo w twardej glinie . widać było wyraźne ślady narzędzi — z wyjątkiem fragmentu ściany znajdującego się naprzeciw wejścia, pokrytego plątaniną korzeni, wyrastających z podłogi i znikających w glinianym sklepieniu. Były one zapewne powodem powstania tej jaskini. Cienkie korzenie były starannie poskręcane i splecione ze sobą, tak że na środku tworzyły jeden korzeń grubości męskiego ramienia. Zwisały z niego cztery vaede: Ulv umieścił tam swoje, zanim usiadł. Stworzenie musiało natychmiast wbić zęby w korzeń, bo wisiało samo — następne ogniwo disańskiego cyklu życiowego. Najwyraźniej korzenie były źródłem wody dla vaede, a tym samym dla ludzi.

Brion zdawał sobie sprawę z utkwionych w nim spojrzeń obrócił się i uśmiechnął do dziewczynki. Nie mogła mieć więcej niż sześć lat, lecz była już Disanką w każdym calu. Nie odpowiedziała uśmiechem ani nie zmieniła wyrazu twarzy, całkiem nie dziecinnej przez swą nieruchomość. Jej ręce i szczęki ani na chwilę nie przerywały pracy nad kawałkami włóknistej rośliny, które kładła przed nią matka. Dziewczynka rozszczepiała je małym nożykiem i wydobywała nasiona. Następnie obierała je — częściowo skrobiąc innym narzędziem, a częściowo rozgniatając zębami. Usunięcie grubej łupiny zabierało długie minuty; rezultat nie wydawał się tego warty: w końcu ukazywało się coś małego i wijącego się — dziewczynka natychmiast to połykała i brała się za następny strąk.

Ulv odstawił glinianą miskę i czknął.

— Zaprowadziłem cię do miasta, tak jak powiedziałem rzekł. — Czy ty zrobiłeś to, co powiedziałeś?

— A co obiecał? — zapytał Gebk.

— Że powstrzyma wojnę. Zrobiłeś to?

— Próbuję jej zapobiec — rzekł Brion. — Jednak to nie jest takie proste. Będę potrzebował pomocy. To wasze życie chcę uratować — wasze i waszych rodzin. Gdybyście mi pomogli…

— Gdzie leży prawda? — przerwał mu gwałtownie Ulv. Wszystko co słyszę, brzmi dziwnie i w żaden sposób nie można odróżnić prawdy od kłamstwa. Od tak dawna, że niemal od zawsze, robiliśmy to, co nam mówili magterowie. Przynosiliśmy im żywność, a oni dawali nam metal, a czasem wodę, kiedy jej potrzebowaliśmy. Jak długo robiliśmy, co każą, nie zabijali nas. Ich życie jest złe, ale dostałem od nich brąz na moje narzędzia. Powiedzieli, że zabiorą dla nas świat ludziom z nieba, a to jest dobre.

— Zawsze wiedzieliśmy, że ludzie z nieba są źli i jedyną dobrą rzeczą jest zabijanie ich — powiedział Gebk.

Brion ujrzał wyraźnie widoczną na twarzach obu Disańczyków nienawiść.

— Czemu zatem nie zabiłeś mnie, Ulv? — zapytał. — Wtedy, na pustyni, albo dziś wieczorem, gdy powstrzymałeś Gebka? — Mogłem. Jest jednak coś ważniejszego. Gdzie jest prawda? Czy mamy wierzyć w to, w co zawsze wierzyliśmy? Czy też słuchać tego?