Rzucił Brionowi mały kawałek plastiku, nie większy od dłoni. W jednym rogu cienkiej jak opłatek płytki był metalowy przycisk, a obok — wytłoczony prosty obrazek. Brion przysunął go do ognia i zobaczył rysunek człowieka naciskającego guzik kciukiem i wskazującym palcem. To był miniaturowy odtwarzacz: przyciśnięcie mechanizmu dostarczało energii wystarczającej do odtworzenia zapisanej informacji. Plastikowa płytka drgała, działając jak głośnik.
Chociaż głos był cichy i piskliwy, słowa były całkowicie zrozumiałe. Był to apel do Disańczyków, żeby nie słuchali magterów. Głos wyjaśniał, że magterowie rozpętali wojnę, która może zakończyć się tylko jednym — zniszczeniem Dis. Tylko jeśli przestaną słuchać magterów i wydadzą ich broń, mogą mieć nadzieję.
— Czy te słowa są prawdą? — spytał Ulv.
— Tak — odparł Brion. — Może i są prawdą — rzekł Gebk — ale my nic nie możemy zrobić. Byłem z moim bratem, kiedy ta mówiąca rzecz spadła z nieba, a on wysłuchał jej i zaniósł ją do magterów, żeby ich o to zapytać. Zabili go. Powinien był się tego spodziewać. Magterowie zabiją nas, jeśli się dowiedzą, że słuchamy tych słów.
— A te słowa mówią nam, że umrzemy, jeśli będziemy słuchać magterów! — krzyknął Ulv łamiącym się głosem… Nie bał się — był rozgniewany niemożnością wyboru któregoś z przeciwstawnych punktów widzenia. Dotychczas jego świat był czarno — biały, z niewielką liczbą pośrednich odcieni.
— Są rzeczy, które możecie zrobić, żeby zapobiec wojnie, nie robiąc krzywdy sobie ani magterom — powiedział Brion, szukając sposobu przekonania ich.
— Powiedz jakie — mruknął Ulv.
— Nie byłoby wojny, gdyby można porozumieć się z magterami, sprawić, aby wysłuchali głosu rozsądku. Oni zabiją was wszystkich. Możesz powiedzieć mi, jak rozmawiać z magterami, tak żeby zrozumieli…
— Nikt nie może przekonać magterów — wtrąciła się kobieta. — Jeśli powiesz im coś innego, zabiją cię, tak jak zabili brata Gebka. Tak więc łatwo ich zrozumieć. Tacy są. Oni się nie zmieniają.
Włożyła z powrotem do ust kawałek rośliny, którą zmiękczała dla dziecka. Jej usta były głęboko popękane i poznaczone bliznami, a zęby starte niemal do dziąseł.
— Mor ma rację — powiedział Ulv. — Z magterami się nie rozmawia. Co jeszcze można zrobić?
Brion spojrzał na obu mężczyzn i, zanim odpowiedział, przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę. W ten sposób palce jego prawej dłoni znalazły się tuż przy kolbie miotacza.
— Magterowie mają bomby, które zniszczą Nyjord — to sąsiednia planeta, gwiazda na waszym niebie. Gdybym wiedział, gdzie są te bomby, zabrałbym je i nie byłoby wojny.
— Chcesz, żebyśmy pomagali demonom z nieba przeciw naszemu ludowi! — wykrzyknął Gebk, zrywając się z ziemi. Ulv powstrzymał go, ale gdy się odezwał, jego głos był zimny. — Żądasz zbyt wiele. Teraz odejdź.
— Czy pomożecie mi? Czy pomożecie mi powstrzymać wojnę? — pytał Brion, wiedząc, że posunął się za daleko, ale nie mógł się już wycofać.
Gniew sprawił, że zapomnieli, po co tu przyszedł:
— Żądasz zbyt wiele — powtórzył Ulv. — Teraz idź. Porozmawiamy o tym.
— Czy zobaczymy się znowu? Jak mogę was znaleźć?
— Sami cię znajdziemy, jeśli zechcemy z tobą porozmawiać — odpowiedział Ulv.
Jeżeli dojdą do wniosku, że kłamie, to już ich więcej nie zobaczy. Nic na to nie mógł poradzić.
— Ja już zdecydowałem — rzekł Gebk, wstając i zarzucając sobie okrycie na ramiona. — Kłamiesz i ludzie z nieba też kłamią. Jeżeli cię znów zobaczę, zabiję cię.
Wszedł do tunelu i zniknął.
Wszystko zostało już powiedziane. Brion wyszedł za nim, ostrożnie upewniwszy się, że Gebk naprawdę odszedł. Ulv odprowadził go do miejsca, skąd było już widać światła Hovedstad. Tubylec przez cały czas milczał jak zaklęty i wreszcie zniknął bez słowa. Brion zadrżał z zimna i szczelniej owinął się płaszczem. Przygnębiony, poszedł z powrotem ku cieplejszym ulicom miasta.
Nadchodził świt, gdy dotarł do siedziby fundacji; przy głównym wejściu był już inny strażnik. Żadne prośby czy groźby nie były w stanie przekonać go, żeby otworzył drzwi, dopóki nie zjawił się Faussel, ziewający i mrugający zaspanymi oczyma. Zaczął utyskiwać, lecz Brion przerwał mu i kazał natychmiast ubrać się i stawić do pracy. Wciąż czując dziwne uniesienie, pospieszył do swego biura, gdzie przeklął nadgorliwca, który znów nastawił klimatyzator na chłodzenie. Wyłączył urządzenie i usunął ze środka różne części. Na pewno pozostanie na dłużej zepsute.
Przyszedł Faussel, wciąż jeszcze ziewając — najwidoczniej nie zaliczał się do rannych ptaszków.
— Idź i przynieś kawy, zanim upadniesz na nos — polecił Brion. — Dwie filiżanki. Ja też się napiję.
W przypływie entuzjazmu zapomniał o kampanii budzenia nienawiści do siebie, jaką wcześniej rozpoczął.
— To nie będzie konieczne — odparł niechętnie Faussel. Jeżeli pan chce, mogę zamówić jedną w kantynie. — Powiedział to w najbardziej odpychający sposób, na jaki mógł się zdobyć tak wcześnie rano.
— Jak chcesz — odparł Brion krótko, znów wchodząc w rolę. — Ale jeżeli ziewniesz jeszcze raz, to wpiszę ci naganę do akt. Czy to jasne? Teraz możesz mi zreferować stan dotychczasowych kontaktów organizacji z Disańczykami. Jak się do nas odnoszą?
Faussel stłumił ziewnięcie, omal się przy tym nie dusząc. — Sądzę, że patrzą na ludzi z CRF jak na głupków, proszę pana. Oni nienawidzą wszystkich przybyszów: historię opuszczenia ich i pozostawienia samym sobie przekazywano z pokolenia na pokolenie. Tak więc, zgodnie z ich logiką, my też powinniśmy ich nienawidzić albo zostawić samym sobie. Zamiast tego zostaliśmy tu i dajemy im żywność, wodę, lekarstwa oraz narzędzia. Dlatego pozwalają nam tu być. Myślę, że uważają nas za dobrodusznych idiotów i pozwolą nam zostać tak długo, jak długo nie będziemy im sprawiać żadnych kłopotów.
Bezskutecznie usiłował ukryć ziewnięcie, więc Brion odwrócił wzrok.
— A co z Nyjordczykami? Co oni wiedzą o naszej pracy? Brion spojrzał za okno, na zakurzone budynki ostro rysujące się na tle purpurowego słońca wschodzącego nad pustynią.
— Nyjord współpracuje z nami i dysponuje pełnymi informacjami o wszystkich fazach tej operacji. W ramach swoich możliwości udzielają nam pełnej pomocy.
— No, to teraz przyszła pora, żeby udzielili większej. Czy mogę się skontaktować z dowódcą ich floty?
— Mamy z nim bezpośrednie połączenie przez scrambler. Załatwię to.
Faussel pochylił się nad biurkiem i przyciskami interkomu wybrał jakiś numer. Na ekranie pojawiły się czarno — białe wzory: zgłosił się program szyfrujący.
— To wszystko, Faussel — powiedział Brion. — Chcę przeprowadzić tę rozmowę w cztery oczy. Jak nazywa się dowódca?
— Profesor Krafft. Jest fizykiem. Oni w ogóle nie mają tam wojskowych, więc zlecili mu konstrukcję bomb i broni energetycznej. Nadal tam dowodzi.
Faussel wyszedł, bezwstydnie ziewając.
Profesor Krafft był bardzo stary. Miał rzadkie, siwe włosy i oczy otoczone pajęczyną zmarszczek. Jego obraz zadrgał, a potem wygładził się, gdy zadziałał scrambler.
— Pan musi być Brionem Branddem — powiedział starzec. — Muszę panu powiedzieć, że wszystkim nam tu jest bardzo przykro słyszeć, iż pański przyjaciel Ihjel i dwaj jego koledzy zginęli, przybywszy z tak daleka, żeby nam pomóc. Jestem pewien, że jest pan bardzo szczęśliwy mogąc nazywać go swoim przyjacielem.
— No… tak, oczywiście — rzekł Brion, z trudem zbierając myśli. Teraz, kiedy troskał się o przyszłość całej planety, niemal zapomniał o nocnej zasadzce. — To miło z pańskiej strony, że pan tak uważa. Jednak, jeśli można, chciałbym dowiedzieć się od pana kilku rzeczy.