Выбрать главу

— Siedź — uspokoił go Brion. — To mi nie przeszkadza. A wykonując gwałtowne ruchy możesz wyrwać przewód, porazić się prądem albo udławić. Zobacz, czy możesz nastawić radiostację na tę częstotliwość.

Skreślił w notesie kilka cyfr i podsunął je radiotelegrafiście. Była to podana mu przez profesora Kraffta częstotliwość, na jakiej można się było porozumieć z terrorystami z Armii Nyjordu.

Operator podłączył mikrotelefon i podał go Brionowi.

— Jesteśmy na linii — wymamrotał ustami zapchanymi jeszcze kanapką.

— Tu Brandd, dyrektor CRF, odbiór.

Powtarzał to przez następne dziesięć minut, zanim wreszcie otrzymał odpowiedź.

— Czego pan chce?

— Mam dla was niezwykle ważną wiadomość, a ponadto potrzebuję waszej pomocy. Czy mam podawać dalsze informacje?

— Nie. Niech pan rzeka. Skontaktujemy się po zmroku. Głos umilkł.

Trzydzieści pięć godzin do końca świata. Brion mógł tylko czekać.

12

Kiedy wszedł do biura, zastał na biurku dwie równe . sterty papierów. Usiadł, sięgnął po nie i wtedy poczuł podmuch arktycznie zimnego, lodowatego powietrza. Płynęło z otworu klimatyzatora, obudowanego teraz przyspawanymi stalowymi prętami. Pulpit sterowniczy był zamknięty na klucz. Ktoś albo stroił sobie żarty, albo był niezwykle sumiennym pracownikiem. Tak czy owak, było zimno. Brion kopnął parę razy w pokrywę urządzenia, aż się wygięła, po czym odgiął ją zupełnie i zajrzał do środka. Odłączył jeden przewód i dotknął nim drugiego. Seria głośnych trzasków i chmura dymu wynagrodziły mu te wysiłki. Sprężarka stęknęła i umilkła.

W drzwiach stal Faussel z plikiem papierów i spoglądał na to z niedowierzaniem.

— Co tam masz? — spytał Brion.

Faussel zdołał zapanować nad swoją twarzą. Położył akta na biurku, układając je na stosach innych dokumentów.

— To raporty o wynikach badań, o które pan prosił. Szczegółowe dane ze wszystkich działów, konkluzje, sugestie i tak dalej.

— A ta druga sterta? — wskazał palcem Brion.

— To korespondencja pozaplanetarna: faktury z kantyny, zapotrzebowania… — odpowiadając wyrównywał brzegi stert. — Dzienne raporty, wykaz chorych…

Urwał, gdy Brion starannie zgarnął raporty do kosza.

— Innymi słowy, biurokracja — rzekł Anvharczyk. — No, to wszystko mamy już z głowy.

Jeden po drugim, raporty o postępach badań szły do kosza w ślad za pierwszą stertą papierów, aż blat biurka został pusty. Nic. Brion spodziewał się tego. Jednak zawsze była jakaś szansa, że któryś ze specjalistów mógł wpaść na jakiś trop. Nie wpadli zbyt byli zajęci specjalizowaniem się.

Niebo na zewnątrz ściemniało. Strażnik przy frontowych drzwiach dostał rozkaz wpuszczenia każdego, kto zapyta o dyrektora. Czekając na kontakt z nyjordzkimi rebeliantami, Brion nie miał nic do roboty. Był poirytowany. Lea przynajmniej robiła coś konkretnego. Postanowił do niej zajrzeć.

Otworzył drzwi laboratorium, szykując się na miłe spotkanie. Opuścił go dobry humor: mikroskop był nakryty pokrowcem, a dziewczyny nie było. „Jest na obiedzie — pomyślał — albo w szpitalu”. Skierował się do szpitala, który znajdował się piętro niżej.

— Oczywiście, że tu jest! — mruknął dr Stine. — A gdzie indziej miałaby być dziewczyna w jej stanie? Dziś już wystarczająco długo była na nogach. Jutro ostatni dzień i jeśli chce pan, żeby zrobiła dla pana coś jeszcze, nim upłynie termin ultimatum, powinien pan dać jej dziś odpocząć. Najlepiej żeby cały personel odpoczął. Przez cały dzisiejszy dzień rozdawałem środki uspokajające jak aspirynę. Wszyscy są wykończeni.

— Temu światu też już niewiele brakuje. Co z Leą?

— Zważywszy na to, co przeszła, jest dobrze. Niech pan wejdzie i sam sprawdzi, jeżeli nie wierzy mi pan na słowo. Mam innych pacjentów, którymi muszę się zajmować.

— Tak bardzo się pan niepokoi, doktorze?

— Oczywiście! Jestem tak samo podatny na słabości ciała jak wy wszyscy. Siedzimy tu na tykającej bombie i to mi się nie podoba. Będę wykonywał swoje obowiązki tak długo, jak zajdzie potrzeba, ale będę także cholernie zadowolony, gdy wylądują tu statki, żeby nas stąd zabrać. Jedyna skóra, o której całość się teraz martwię, to moja własna. A jeśli chce pan poznać publiczną tajemnicę, to reszta personelu myśli to samo. Niech więc pan nie oczekuje zbyt wielkiej efektywności.

— Wcale nie oczekiwałem — powiedział Brion do pleców odchodzącego lekarza.

W pokoju Lei panował mrok, rozjaśniany tylko blaskiem zaglądającego przez okno disańskiego księżyca. Brion wszedł i zamknął za sobą drzwi. Cicho podszedł do łóżka. Lea mocno spała, oddychała spokojnie i regularnie. Całonocny sen zrobi jej równie dobrze jak najlepsze lekarstwa.

Wiedział, że powinien odejść, lecz usiadł na krześle stojącym u wezgłowia łóżka. Strażnicy wiedzieli, dokąd poszedł — tutaj mógł czekać równie dobrze jak gdzie indziej.

To była krótka, skradziona chwila spokoju w tym świecie stojącym na krawędzi przepaści. Był za nią wdzięczny losowi. W blasku księżyca wszystko wyglądało łagodniej. Przetarł oczy. Czuł, jak opuszcza go napięcie. Delikatne światło wygładzało twarz Lei, młodą i piękną, uderzająco kontrastującą z tym wszystkim, co widział na tej okropnej planecie. Ręka wystawała jej spod pościeli. Wiedziony dziwnym odruchem, wziął ją w dłonie. Spoglądając przez okno na rozpościerającą się w oddali pustynię, pozwolił sobie na chwilę odprężenia, na moment zapominając, że za niecałe dwa dni zniknie tu wszelkie życie.

Spojrzawszy na Leę dostrzegł, że ma otwarte oczy. Od jak dawna nie spała? Z nagłym poczuciem winy szybko puścił jej dłoń.

— Szef troszczy się o zdrowie swojego personelu, dbając, żeby do porannego kieratu przystąpił w dobrej formie? zapytała.

Uwaga była z rodzaju tych, jakie często wypowiadała na statku, chociaż teraz nie brzmiała tak szorstko. Uśmiechnęła się. To jednak przypomniało mu o jej poczuciu wyższości względem wieśniaków z zapadłych kątów galaktyki. Tutaj mógł sobie być dyrektorem, lecz na prastarej Ziemi byłby tylko jeszcze jednym gapiowatym kmiotkiem.

— Jak się czujesz? — zapytał, zdając sobie sprawę z trywialności tych słów, zanim jeszcze skończył je wypowiadać.

— Strasznie. Do rana umrę. Podaj mi jakiś owoc z tej tacy, dobrze? Zastanawiam się, skąd się tu wzięły świeże owoce. To zapewne dar dla klasy pracującej od uśmiechniętych, planetarnych morderców z Nyjordu.

Wzięła podane przez Briona jabłko i ugryzła z apetytem.

— Czy myślałeś kiedyś o tym, żeby polecieć na Ziemię? Brion drgnął. Trafiła zbyt blisko tego, o czym właśnie myślał, ale to z pewnością był przypadek.

— Nigdy — odparł. — Jeszcze kilka miesięcy temu nawet nie brałem pod uwagę możliwości opuszczenia Anvharu. Zawody tak absorbują, że kiedy bierze się w nich udział, to trudno sobie wyobrazić, iż w ogóle istnieje coś poza nimi.

— Oszczędź mi przemowy o Zawodach — poprosiła. Nasłuchawszy się Ihjela i ciebie, wiem o nich więcej niż bym chciała. A co z samym Anvharem? Czy macie tam wielkie miasta — państwa jak na Ziemi?

— Nic podobnego. Jak na swoje rozmiary, Anvhar ma bardzo małą populację. Żadnych wielkich miast. Myślę, że najgęściej zaludnionymi terenami są te wokół szkół i zakładów przetwórczych.