Kule z broni Telta przeszyły magtera, który upadł i nie poruszył się już więcej.
— Masz swego trupa, a teraz wynośmy się stąd! — wrzasnął Nyjordczyk.
Razem przeciągnęli ciężkie ciało magtera przez dziurę, czując mrowienie w plecach wystawionych na śmiertelny cios. Jednak nikt ich nie atakował, gdy uciekali z wieży, jeśli nie liczyć jeszcze jednego granatu, który wybuchł zbyt daleko, by wyrządzić im krzywdę.
Jeden z opancerzonych transporterów na wyłączonych światłach okrążał fortecę, prowadząc ciągły ogień z ciężkiej broni. Wycofujący się Nyjordczycy wskakiwali do niego w biegu. Telt i Brion wlekli Disańczyka, bmąc przez sypki piach w kierunku krążącego pojazdu. Telt obejrzał się przez ramię i spróbował przyspieszyć kroku.
— Gonią nas! — wysapał. — Po raz Pierwszy ścigają nas po napadzie!
— Muszą wiedzieć, że mamy ciało — powiedział Brion.
— Zostaw je — wykrztusił Telt. — I tak jest… zbyt ciężkie, żeby je nieść!
— Prędzej zostawiłbym ciebie — uciął Brion. — Daj, poniosę.
Odebrał zwłoki nie stawiającemu oporu Teltowi i zarzucił je sobie na ramię…
— Teraz zrób użytek ze swej broni i osłaniaj nas!
Telt posłał długą serię w kierunku ścigających ich, czarnych postaci. Kierowca transportera musiał dostrzec błysk strzałów, bo wóz skręcił i ruszył ku nim. Po chwili zahamował przy nich w chmurze pyłu i silne ręce pomogły im wspiąć się do środka. Brion najpierw wepchnął trupa a potem wdrapał się sam.
Warknął silnik i pojazd pomknął w mrok, zostawiając za sobą zrujnowaną wieżę.
— Wiesz, to był tylko taki żart, kiedy powiedziałem, że zostawiłbym te zwłoki — powiedział Brionowi Telt. — Chyba mi nie uwierzyłeś, co?
— Tak — odparł Brion, przyciskając ciało zabitego magtera do burty transportera. — Myślałem, że naprawdę zamierzasz to zrobić.
— Ach — zaprotestował Telt — jesteś taki sam jak Hys. Obaj bierzecie wszystko zbyt poważnie.
Brion nagle uświadomił sobie, że jest mokry od krwi magtera, która przesiąknęła mu przez ubranie. Na myśl o tym jego żołądek zbuntował się, a palce zacisnęły na burcie pojazdu. Zabijanie było zbyt osobistą sprawą. Czym innym było mówienie o jakichś abstrakcyjnych zwłokach, a czym innym zabicie człowieka, niesienie jego trupa i odczuwanie na własnym ciele jego ciepłej kiwi. Mimo że magter nie był człowiekiem — Brion był tego pewien — ta myśl uspokajała go tylko w niewielkim stopniu.
Kiedy dotarli do pozostałych transporterów, oddział się rozdzielił.
— Każdy wóz jedzie w inną stronę — powiedział Telt — tak żeby nie trafili za nami do bazy.
Umocował skrawek papieru koło kompasu i uruchomił silnik. — Zatoczymy wielki łuk i dojedziemy do Hovedstad. Tutaj mam wytyczony kurs. Później zostawię cię z twoim przyjacielem i wrócę do naszego obozu. Chyba nie wściekasz się na mnie za to, co powiedziałem? Co?
Brion nie odpowiedział. Intensywnie wpatrywał się w ciemność.
— Co się dzieje? — spytał Telt. Brion wskazał palcem.
— Tam — rzekł, pokazując mu rosnącą na horyzoncie łunę.
— Świta — rzekł Telt.
— Jesteś z deszczowej planety? Nigdy jeszcze nie widziałeś wschodu słońca?
— Nie w dniu końca świata.
— Daj spokój — mruknął Telt. — Ciarki chodzą mi po plecach. Wiem, że ich rozwalą. Jednak wiem też, że przynajmniej robiłem, co mogłem, żeby do tego nie dopuścić. Jak myślisz, jak od jutra będą się czuli nasi na Nyjordzie?
— Może jeszcze uda się nam temu zapobiec — rzekł Brion, otrząsając się z przygnębienia.
Jedyną odpowiedzią Telta było pogardliwe pchnięcie. Zanim zatoczyli na pustyni wielką pętlę, słońce było już wysoko na niebie i zaczął się poranny skwar. Ich trasa wiodła przez łańcuch niskich, kamienistych wzgórz, które ograniczały prędkość jazdy. Pełzli naprzód na niskim biegu. Telt pocił się i klął, walcząc z kierownicą. Wreszcie znaleźli się na twardym piasku i zwiększywszy szybkość, skierowali się do miasta.
Gdy tylko Brion ujrzał Hovedstad, poczuł ukłucie lęku. Gdzieś wzbijał się w niebo czarny słup dymu. Mógł to być co prawda jeden z opuszczonych budynków, jednak im bardziej się zbliżali, tym większy czuł niepokój. Nie odważył się ująć go w słowa; to Telt wyraził tę myśclass="underline"
— Pożar, czy coś takiego. Gdzieś koło was, blisko waszego budynku.
W mieście zobaczyli pierwsze oznaki nieszczęścia. Gruz na ulicach. Odór tłustego dymu w nozdrzach. Pojawiało się coraz więcej ludzi, zmierzających w tym samym co oni kierunku. Wyludnione zazwyczaj ulice Hovedstad wydawały się teraz niemal zatłoczone. Wyróżniający się nagimi torsami Disańczycy zmieszali się z nielicznymi pozostałymi w mieście przybyszami z innych planet.
Brion upewnił się, że ciało jest dobrze przykryte plandeką, zanim ich transporter zaczął się powoli przeciskać przez coraz liczniejszy tłum.
— Nie podoba mi się to zbiegowisko — rzekł Telt, rozglądając się wokół. — Gdyby nie to, że to ostatni dzień, zawróciłbym. Oni znają nasze pojazdy, atakowaliśmy ich wystarczająco często.
Minąwszy zakręt, gwałtownie zahamował i zamarł w bezruchu.
Rozciągał się przed nim: obraz zniszczenia. Czarne, wypalone do fundamentów gruzy jeszcze dymiły, a tu i ówdzie różowe języki płomieni lizały resztki murów. Z ogłuszającym łoskotem runął fragment ocalałej ściany.
— To wasz budynek, budynek CRF! — wykrzyknął Telt. Byli tu przed nami. Musieli użyć radia, żeby zorganizować napad. Posłużyli się jakimś materiałem wybuchowym.
Nadzieja zgasła. Dis było skazane na zagładę. W tych ruinach, pod gruzami, leżały ciała wszystkich tych, którzy mu ufali. Lea… Piękna, okrutnie zamordowana Lea. Doktor Stine, jego pacjenci, Faussel, wszyscy. Zatrzymał ich na tej planecie, a teraz byli martwi. Wszyscy. Martwi.
Morderca!
14
To był koniec. W duszy Briona nie było miejsca na nic prócz rozpaczy i bólu. Gdyby umysł rządził ciałem, to umarłby natychmiast, bo w tej jednej chwili stracił wszelką chęć do życia. Nieświadome tego serce wciąż biło, a regularnie kurczące się płuca nadal wciągały przesycone wonią spalenizny powietrze. Ciało Briona żyło własnym życiem.
— Co masz teraz zamiar zrobić? — spytał Telt, straciwszy swoją zwykłą radosną żywotność.
Brion tylko potrząsnął głową, gdy zrozumiał sens jego słów. Co mógł zrobić? Co w ogóle można było zrobić?
— Jedźcie za mną — przez szparę w tylnych drzwiach pojazdu dobiegł ich głos szepczący gardłową disańszczyzną. Zanim zdążyli się odwrócić, właściciel głosu zniknął już w tłumie. Oprzytomniawszy, Brion dostrzegł tubylca wychodzącego z ciżby, odchodzącego na bok i spoglądającego w ich stronę. To był Ulv.
— Skręć tędy! — Brion szturchnął Telta i wskazał mu kierunek. — Zrób to powoli, żeby nie zwrócić na nas uwagi.
Przez moment poczuł nadzieję, ale nie chciał jej podsycać. Budynek był zniszczony, a wszyscy ludzie zabici. Trzeba pogodzić się z faktami.