Rozpacz nic nie da. Brion z trudem otrząsnął się z przygnębienia.
— Możecie mi pomóc — rzekł. — Przydałby mi się skalpel albo jakieś inne narzędzia chirurgiczne.
Będą potrzebne Lei. Później przypomniał sobie wiadomość, której nie zdążył przekazać Telt.
— Czy macie przenośną radiostację? Zapłacę.
Informatyk zniknął we wnętrzu rakiety i minutę później pojawił się ponownie, z małą paczką w ręku.
— Tu jest skalpel i magnetyczne szczypce. To wszystko, co udało mi się znaleźć w apteczce. Mam nadzieję, że się przydadzą. — Sięgnął do wnętrza statku i wyjął metalową skrzynkę przenośnej radiostacji. — Proszę to wziąć, ma spory zasięg, nawet na długich falach.
Machnął ręką, gdy Brion chciał mu zapłacić.
— To mój wkład — powiedział. — Jeżeli zdoła pan uratować tę planetę, to dodam panu cały ten statek. Powiemy kapitanowi, że straciliśmy to radio uciekając przed tubylcami. Prawda, liczykrupo? — dźgnął intendenta w pierś palcem, którym bez trudu mógłby wybić dziurę w kimś mizerniejszej postury.
— Słyszę cię wyraźnie — powiedział intendent. — Po powrocie na statek napiszę tak w zapotrzebowaniu.
Weszli do rakiety i Brion musiał się szybko odsunąć na bezpieczną odległość.
Poczucie obowiązku — kosmonauci też je mieli. Uświadomiwszy to sobie, Brion trochę podniósł się na duchu i zaczął grzebać w gruzach, szukając czegoś, co mogłoby się przydać. We fragmencie ocalałej ściany rozpoznał narożnik laboratorium.
Przeszukując rumowisko, wydobył różne popsute przyrządy oraz jeden pogięty pojemnik, który cudem uniknął zniszczenia. W środku był binokular z popękanymi i zabrudzonymi szkłami oraz zgiętym tubusem. Lewa część instrumentu wydawała się sprawna. Brion ostrożnie schował mikroskop z powrotem do pojemnika.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. To skromne wyposażenie będzie musiało wystarczyć. Odprowadzany podejrzliwymi spojrzeniami Disańczyków, ruszył z powrotem do magazynu. Nie chcąc zdradzić położenia kryjówki, musiał solidnie nadłożyć drogi. Dopiero kiedy był pewny, że nikt go nie śledzi, wślizgnął się do budynku, zamykając za sobą drzwi.
Kiedy wszedł do biura, powitało go przestraszone spojrzenie Lei.
— Przyjazna twarz wśród tłumu kanibali — powiedziała. Malujące się na jej twarzy napięcie przeczyło żartobliwym słowom. — Co się stało? Od kiedy się obudziłam, Wielka Kamienna Twarz — wskazała palcem na Uhra — nie odezwał się do mnie słowem.
— Co pamiętasz z ostatnich wydarzeń? — spytał ostroinie Brion. Nie chciał powiedzieć jej zbyt wiele, żeby znów nie wywołać szoku. Ulv wykazał ogromną przytomność umysłu, nie próbując z nią rozmawiać.
— Jeżeli musisz wiedzieć — powiedziała Lea — to pamiętam bardzo dużo, Brionie Brandd. Nie będę się wdawać w szczegóły, bo lepiej nie zdradzać takich rzeczy tubylcom. Powiem tylko, że zasnęłam zaraz po tym, jak odszedłeś. Oprócz tego niczego nie pamiętam. To niesamowite. Zasnęłam w tym skotłowanym, szpitalnym łóżku, a obudziłam się na tej kanapie, z okropnym bólem głowy. A on po prostu siedział tam i marszczył się groźnie. Czy nie mógłbyś powiedzieć mi, co się tu dzieje?
Najlepiej powiedzieć jej prawdę, zostawiając na później wszystkie drastyczne szczegóły.
— Magterowie zaatakowali budynek fundacji — powiedział. — Są teraz wściekli na wszystkich przybyszów. Byłaś pod wpływem środka usypiającego i Ulv musiał przynieść cię tutaj. Teraz jest już dwunasta…
— To ostatni dzień? — w jej głosie było przerażenie. Zbliża się koniec świata, a ja odgrywam śpiącą królewnę! Czy ktoś został ranny podczas napadu? Albo zabity?
— Było wiele zamieszania i wiele ofiar — rzekł Brion. Musiał jakoś odwrócić jej uwagę. Podszedł do trupa i odchylił brezent, odsłaniając jego twarz. — Jednak teraz jest coś ważniejszego. To jeden z magterów. Mam tu skalpel i parę innych rzeczy. Czy przeprowadzisz sekcję zwłok?
Lea skuliła się na kanapie. Mimo panującego upału wyglądała na zziębniętą.
— Co się stało z ludźmi w budynku? — zapytała cichutko. Zastrzyk usunął pamięć o tragedii, ale gdzieś w podświadomości kołatało się echo przeżytego szoku i napięcia. — Jestem taka… wyczerpana. Proszę, powiedz mi, co się stało. Mam wrażenie, że coś ukrywasz.
Brion usiadł przy niej i wziął ją za ręce. Nie zdziwiło go, że były zimne. Spojrzawszy jej w oczy, próbował dodać jej otuchy. — To nie było zbyt przyjemne — powiedział w końcu.
Byłaś w szoku i pewnie dlatego tak się teraz czujesz. Jednak… Lea, musisz mi uwierzyć na słowo. Nie zadawaj żadnych pytań. Nic już na to nie możemy poradzić. Możemy jednak jeszcze odkryć prawdę o magterach. Czy zbadasz ciało?
Zamierzała o coś zapytać, lecz zrezygnowała. Kiedy spuściła głowę, Brion poczuł, jak lekki dreszcz wstrząsnął jej ciałem.
— Stało się coś bardzo złego — powiedziała. — Wiem. Sądzę, że będę musiała uwierzyć ci na słowo, że lepiej nie zadawać żadnych pytań. Pomóż mi wstać, dobrze, kochany? Nogi mam jak z waty.
Opierając się o Briona niemal całym ciężarem ciała, wolno podeszła do trupa. Spojrzała nań i zadygotała.
— Trudno to nazwać naturalną śmiercią — powiedziała. Ulv przyglądał jej się uważnie, gdy wyjmowała skalpel z futerału.
— Nie musisz na to patrzeć, jeśli nie chcesz — powiedziała mu niewprawną disańszczyzną.
— Chcę — odparł, nie odrywając oczu od ciała. — Nigdy przedtem nie widziałem magtera martwego albo bez ubrania, jak kogoś zwyczajnego.
Nie przestawał intensywnie przyglądać się zabitemu.
— Znajdź mi trochę wody do picia, dobrze, Brion? powiedziała Lea. — I rozłóż brezent pod ciałem. To dość brudna robota.
Napiwszy się wody, zdała się nabrać sił — mogła stać nie przytrzymując się stołu obiema rękami. Przyłożywszy koniec skalpela tuż pod mostkiem magtera, wykonała długie cięcie aż do spojenia łonowego. Długa, biegnąca niemal przez cały tułów rana rozchyliła się szeroko jak czerwone usta. Ulv zadrżał, ale nie odwrócił oczu.
Lea usuwała organy wewnętrzne jeden po drugim. Raz zerknęła na Briona, ale zaraz wróciła do pracy. Cisza przedłużała się, aż przerwał ją Brion.
— Powiedz mi, dobrze? Znalazłaś coś?
Osłabiła ją nadzieja wyczuwalna w jego pytaniu, zachwiała się i osunęła na leżankę. Bezsilnie opuściła zakrwawione ręce, makabrycznie kontrastujące z jej pobladłą twarzą.
— Przykro mi, Brion — powiedziała. — Nic tu nie ma, zupełnie nic. Są niewielkie różnice, zmiany organiczne, jakich nigdy jeszcze nie widziałam, na przykład olbrzymia wątroba. Jednak takie zmiany mogą być typowe dla homo sapiens przystosowanego do życia na innej planecie. To człowiek. Zmieniony, zaadaptowany, zmodyfikowany, ale człowiek, taki sam jak ty czy ja.
— Skąd możesz być tego pewna? — przerwał jej Brion. Jeszcze nie zbadałaś wszystkiego, prawda?
Potrząsnęła głową.
— Więc krój dalej. Inne organy. Mózg. Badania mikroskopowe. Masz! — rzucił, podsuwając jej pojemnik z mikroskopem.
Ukryła twarz w dłoniach i załkała.
— Czy nie możesz zostawić mnie w spokoju! Jestem zmęczona i chora, i mam dość tej okropnej planety. Dajmy im zginąć. Nic mnie nie obchodzą. Twoja teoria jest błędna, bezwartościowa. Przyznaj to! I pozwól mi umyć ręce…
Reszta słów utonęła w głośnym szlochu. Brion stanął nad nią i wziął głęboki oddech. Czyżby się mylił? Nawet nie ważył się o tym myśleć. Spoglądając na drobne ramiona Lei, na małe wybrzuszenia kręgosłupa widoczne pod cienkim materiałem, czuł głęboką litość, której nie mógł się poddać. Ta drobna, bezradna, przestraszona kobieta była jego jedyną szansą. Musiała zabrać się do roboty. Musiał ją do tego nakłonić.