Выбрать главу

— Przed nami inne jaskinie — rzucil Ulv. — Idź cicho.

Ostrożnie weszli na szczyt kolejnego pagórka i spojrzeli na mroczną dolinkę po jego drugiej stronie. Jej dno było piaszczyste i światło zachodzącego księżyca padało pod ostrym kątem na koleiny, wyraźnie widoczne, jak dwie linie cienia. Biegły prosto przez dolinkę i znikały w czarnym otworze po jej przeciwnej stronie.

Ukrywszy się za szczytem pagórka, Brion zakrył dłonią lampkę kontrolną i włączył nadajnik. Ulv czekał opodal, obserwując wylot jaskini.

— To ważna wiadomość — Brion szeptał do mikrofonu. Proszę notować.

Powtarzał to przez trzydzieści sekund, spoglądając na zegarek, by kontrolować czas, gdyż sekundy oczekiwania wydawały się wydłużać w godziny. Później, najwyraźniej jak mógł, szeptem opowiedział o odkryciu śladów i jaskini.

— Bomby mogą tam być lub nie, ale zamierzamy to sprawdzić. Zostawię tu mój komunikator nastawiony na nadawanie, tak że możecie kierować się na jego sygnał. W ten sposób będziecie mogli ustalić położenie jaskini. Zabieram drugi nadajnik, ma większy zasięg. Jeśli nie uda nam się wrócić do wylotu jaskini, spróbuję wysłać sygnał z jej wnętrza. Wątpię, czy odbierzecie go przez skałę, ale będę próbował. Koniec transmisji. Nie odpowiadajcie, bo wyłączyłem odbiór. Ten aparat nie ma słuchawek, a głośnik byłoby słychać na kilometr.

Wyłączył się, przez moment przytrzymał kciukiem przycisk, po czym znów go wcisnął.

— Żegnaj, Lea — powiedział.

Okrążywszy pagórek, znaleźli się u stóp urwiska. Trzymając się w jego cieniu, podkradli się do ciemnego otworu jaskini. Nic się nie poruszyło i żaden dźwięk nie przerwał panującej wokół ciszy. Brion zerknął na zegarek i zdrętwiał. Dziesiąta trzydzieści.

Ostatni załom skały, za którym mogli się ukryć, znajdował się pięć metrów od jaskini. Byli już przygotowani do pokonania tego dystansu kilkoma skokami, gdy nagle Ulv gestem nakazał Brionowi przypaść do ziemi. Wskazał swój nos, a potem jaskinię. Czuł zapach magtera. Z gęstego mroku zalegającego u stóp urwiska wyłoniła się czarna sylwetka. Ulv zareagował błyskawicznie. Przytknął rękę do ust. Cicho syknęło wydmuchiwane powietrze. Magter zgiął się wpół i osunął na ziemię, nie wydawszy nawet westchnienia. Nim jego ciało zdążyło upaść na piach, Ulv pochylił się i wpadł do jaskini. Po odgłosie gwałtownej szamotaniny znów zapadła cisza.

Brion wszedł do jaskini, trzymając broń gotową do strzału, nie wiedząc, co tam zastanie. Jego noga natrafiła na leżące na ziemi ciało. W mroku rozległ się głos Ulva:

— Było tylko dwóch. Teraz możemy już iść.

Szukanie drogi po omacku było udręką. Nie mieli latarki, a nawet gdyby mieli, nie ośmieliliby się jej użyć. Na skalistym dnie jaskini nie było śladów opon, po których mogliby iść. Gdyby nie wyczulony węch Ulva, z pewnością zgubiliby drogę. Jaskinia rozgałęziała się i ponownie łączyła, tak że szybko stracili orientację.

Marsz był bardzo utrudniony. Musieli wymacywać sobie drogę jak ślepcy. Potykali się i obijali o głazy, a ich otarte o chropowatą skałę palce niebawem zaczęły boleć i krwawić. Ulv szedł za zapachem pozostawionym w powietrzu przez przechodzących tamtędy magterów. Kiedy woń słabła, wiedział, że opuścili często używane tunele i znaleźli się w mniej uczęszczanych przejściach. Wtedy musieli cofać się i próbować jeszcze raz, w innym kierunku.

Jeszcze bardziej denerwujące było to, że czas płynął tak szybko. Świecące wskazówki bezlitośnie pełzły po tarczy zegarka, aż w końcu pokazały za kwadrans dwunastą.

— Przed nami widać światło — szepnął Ulv i Brion prawie westchnął z ulgą.

Zatrzymali się ukryci w mroku, spoglądając na pieczarę o kopulastym sklepieniu, jasno oświetloną blaskiem jarzeniówek. — Co to jest? — spytał Ulv, mrużąc oczy przed strumieniem światła.

Brion z trudem powstrzymał okrzyk triumfu.

— Ta klatka z metalowych sztab to generator podprzestrzeni. Te stożkowate, srebrne przedmioty obok niego to jakieś bomby, zapewne kobaltowe. Znaleźliśmy je!

W pierwszej chwili chciał natychmiast wysłać wiadomość, aby zatrzymać szykującą się do ataku flotę. Jednak nieprzekonująca wiadomość byłaby gorsza od jej braku. Musiał dokładnie opisać, co tu widzi, żeby Nyjordczycy wiedzieli, że nie kłamie. To co im powie, musi zgadzać się z informacjami, jakie już o wyrzutni i bombach posiadali.

Wyrzutnia była podłączona do pokładowego generatora podprzestrzeni, to było oczywiste. Generator oraz jego urządzenia sterujące były dokładnie obudowane i umocowane. Biegły od nich kable do niestarannie skleconej klatki, splecionej z ręcznie kutych i poprzycinanych pasów metalu. Przy urządzeniach krzątali się trzej technicy. Brion zastanawiał się, skąd magterowie wytrzasnęli takich krwiożerczych drani, którzy zgodzili się zrzucić bomby na Nyjord. Dopiero po chwili dostrzegł łańcuchy, którymi byli skuci, i krwawe rany na ich plecach. Mimo to nie był w stanie wzbudzić w sobie nawet odrobiny litości. Z pewnością zamierzali zarobić na zniszczeniu innej planety — inaczej nie byłoby ich tutaj. A zbuntowali się zapewne dopiero wtedy, gdy dowiedzieli się, że będzie to atak samobójczy.

Za trzynaście minut północ.

Przyciskając radiostację do piersi, podniósł się z ziemi. Teraz lepiej widział bomby. Było ich dwanaście, podobnych do siebie jak jaja zniesione przez jakiegoś potwora. Stożkowate, o tępo ściętym końcu, każde miało dobre dwa metry długości. Najwidoczniej były to głowice rakiet bojowych. Jedna z nich była obrócona podstawą do Briona; zobaczył sześć sterczących zaczepów, które mogły służyć do przyłączenia brakującego członu nośnego. W płaskim dnie bomby było widać owalny otwór luku kontrolnego.

To wystarczy. Mając taki opis, Nyjordczycy będą wiedzieli, że nie kłamie mówiąc o znalezieniu disańskiego arsenału. Kiedy to zrozumieją, nie powinni zniszczyć Dis, nie próbując najpierw odebrać bomb magterom.

Starannie odliczył pięćdziesiąt kroków i zatrzymał się. Był tak daleko od magterów, że nie powinni go usłyszeć, a załom skalnej ściany zasłaniał go przed ich widokiem. Precyzyjnymi ruchami włączył zasilanie, przełączył aparat na nadawanie i sprawdził częstotliwość. Wszystko w porządku. Później, powoli i wyraźnie, opisał wszystko, co widział w jaskini. Mówił głosem wypranym z emocji, podając suche fakty, opuszczając wszystko, co mogłoby zostać uznane za prywatną opinię.

Kiedy skończył, była za sześć dwunasta. Przełączył się na odbiór i czekał. Odpowiedziała mu cisza. Znaczenie tego faktu powoli dotarło do jego otępiałego umysłu. Nie słyszał żadnych trzasków, żadnych wyładowań atmosferycznych, żadnego szumu, nawet kiedy ustawił odbiór na pełną moc. Masa wiszącej nad głową ziemi i skały działała jak idealny ekran, absorbując nawet najsilniejsze sygnały.

Nie usłyszeli go. Flota Nyjordu nie wiedziała, że bomby kobaltowe zostały znalezione. Atak odbędzie się zgodnie z planem. Już w tej chwili otwierają się drzwi ładowni i bomby wodorowe wiszą nad planetą, przytrzymywane tylko pazurami zaczepów. Za kilka minut Krafft wyda rozkaz i zaczepy się zwolnią, bomby polecą…

— Mordercy! — krzyknął Brion do mikrofonu. — Nie chcieliście słuchać głosu rozsądku, nie chcieliście słuchać Hysa ani mnie, ani nikogo, kto wiedział, jak temu zapobiec. Zniszczycie Dis, a to nie jest konieczne! Mogliście tego uniknąć na wiele sposobów. Nie skorzystaliście z żadnego, a teraz jest za późno. Zniszczycie Dis, a przez to i Nyjord. Tak mówił Ihjel i teraz mu wierzę. Jesteście jeszcze jednym cholernym niepowodzeniem w tej nieudanej galaktyce!