Podniósł radiostację nad głowę i z trzaskiem spuścił ją na kamienie. Później pobiegł z powrotem, próbując uciec przed myślą, że wszystkie jego wysiłki okazały się daremne. Mieszkańcom Dis pozostały jeszcze dwie minuty życia.
— Nie odebrali mojej wiadomości — powiedział do Uhra. Radio nie działa tak głęboko pod ziemią.
— A więc bomby spadną? — zapytał Ulv, badawczo spoglądając Brionowi w twarz oświeconą słabym, odbitym od ścian blaskiem świetlówek.
— Jeżeli nie zdarzy się coś nieprzewidzianego, bomby spadną Nie powiedzieli już nic więcej — po prostu czekali. Trzej technicy w jaskini takie zdawali sobie sprawę z tego, że nie pozostało im już wiele czasu. Wołali coś do siebie i próbowali coś tłumaczyć magterom, których wyprane z uczuć, opanowane przez pasożyta mózgi nie pojmowały, dlaczego mieliby przerwać pracę. Próbowali biciem zapędzić więźniów do roboty. Ci, mimo ciosów, nie reagowali, tylko patrzyli z przerażeniem, jak wskazówki zegara bezlitośnie zbliżały się do dwunastej. Teraz i do magterów dotarło znaczenie tego faktu. Również i oni zastygli w oczekiwaniu.
Na zegarku Briona najpierw mała, a później duża wskazówka dotknęła dwunastki. Ta druga zamknęła szczelinę i przez jedną dziesiątą sekundy obie wskazówki wydawały się jedną. Później większa przesunęła się dalej.
Przez moment Brion poczuł ulgę, ale natychmiast przypomniał sobie, że znajdują się głęboko pod ziemią. Fale dźwiękowe i sejsmiczne rozchodzą się wolno, a błysk atomowych eksplozji będzie tu niewidoczny. Jeśli bomby zostały zrzucone o dwunastej, to nie dowiedzą się o tym od razu.
Do ich uszu dobiegł stłumiony huk odległej eksplozji. W chwilę później ziemia zakołysała im się pod stopami i światła w jaskini zamigotały. Ze sklepienia posypał się drobny pył.
Ulv spojrzał na niego, lecz Brion odwrócił głowę. Nie był w stanie znieść oskarżycielskiego wzroku Disańczyka.
18
Jeden z techników biegał w kółko i wrzeszczał. Magterowie przewrócili go na ziemię i uciszyli kilkoma uderzeniami. Widząc to, pozostali dwaj, trzęsąc się ze strachu wrócili do pracy. Nawet całkowite zniszczenie życia na Dis nie wywarło żadnego wrażenia na magterach. Zamierzali dalej realizować swój plan, pozbawieni uczuć i wyobraźni, które kazałyby im od niego odstąpić.
Technicy zabrali się do pracy. Zapomnieli o tym, co to dobro czy zło. Zostaną zabici — bo niewidzialna śmierć w postaci promieniowania musiała już dotrzeć do jaskini — ale mieli jeszcze szansę zemsty. Szybko kończyli robotę, z dokładnością i ochotą, jakiej przedtem nie zdradzali.
— Co robią ci ludzie z nieba? — zapytał Ulv.
Brion otrząsnął się z letargu i spojrzał w głąb pieczary. Tamci właśnie wtoczyli na wózek na kółkach jedną z głowic i zaczęli go przesuwać w kierunku generatora.
— Chcą zrzucić bomby na Nyjordczyków, tak samo jak oni zbombardowali Dis. Ta maszyna w specjalny sposób przeniesie głowice na inną planetę.
— Powstrzymasz ich? — zapytał Ulv.
Trzymał w ręku swą śmiercionośną dmuchawkę, a jego twarz była pozbawioną wyrazu maską.
Brion niemal się roześmiał. Pomimo wszystkiego, co zrobił, aby temu zapobiec, Nyjordczycy zrzucili bomby. I przez to, być może, zniszczyli również swoją planetę. Brion mógł teraz unieszkodliwić arsenał ukryty w jaskini. Czy powinien? Czy powinien darować życie swoim zabójcom? Czy też zachować się zgodnie z odwiecznym prawem, które ze straszliwymi skutkami stosowano przez wieki: oko za oko, ząb za ząb? To było takie proste. Nie musiał niczego robić. Rachunek zostanie wyrównany, a śmierć jego i Disańczyków będzie pomszczona.
Czy Ulv szykował dmuchawkę, żeby zabić Briona, jeśli ten zechce udaremnić bombardowanie Nyjordu? A może krańcowo się myli w ocenie Disańczyka?
— A czy ty chcesz ich powstrzymać, Ulv? — zapytał.
Jak głębokie było ludzkie poczucie obowiązku? Jaskiniowiec najpierw odczuwał je wobec swojej towarzyszki, a później względem całej swojej rodziny. Utrwalało się ono w miarę, jak ludzie walczyli i umierali za abstrakcyjne idee, za miasta i państwa, a później za całe planety. Czy kiedykolwiek nadejdzie taki czas, że człowiek uświadomi sobie, iż najbardziej zobowiązany powinien się czuć względem ludzkości? A także wobec innych form życia?
Brion pojmował tę ideę nie jako słowa, lecz jako rzeczywistość. Kiedy zadał sobie to pytanie, stwierdził, że odpowiedź na nie może być tylko jedna. Zastanawiając się, jaka będzie odpowiedź Ulva, sięgnął po broń.
— Nyjord jest meduirk — stwierdził Ulv, podnosząc dmuchawkę i posyłając stnałkę w głąb jaskini. Kolec trafił jednego z techników, który upadł na ziemię, spazmatycznie łapiąc ustami powietrze.
Strzały Briona trafiły w pulpit sterowniczy generatora, topiąc go i niszcząc, na zawsze likwidując zagrożenie dla Nyjordu.
Medvirk, powiedział Ulv. Forma życia współpracująca i pomagająca innym żywym istotom. Może zabić w samoobronie, ale zasadniczo nie morduje i nie niszczy. Ulv przez całe życie stykał się ze współzależnością różnych form życia. Rozumiał zasadę koegzystencji, ignorując wszelkie werbalne komplikacje i zawiłości. Zabił magterów, swoich ziomków, ponieważ byli umeduirk — przeciw życiu. I ocalił swoich wrogów, byli bowiem meduirk. Wraz z tą myślą przyszła bolesna świadomość tego, że ta planeta i ci ludzie, tak w gruncie rzeczy rozumni, są martwi.
Magterowie w jaskini zrozumieli, że ich plany obracają się wniwecz i widząc, skąd padły strzały, buchając falą skoncentrowanej wściekłości, runęli na nich w milczeniu. Brion i Ulv stawili im czoła. Nawet wiedząc, że niezależnie od obrotu wydarzeń i tak jest już martwy, Brion nie miał zamiaru ginąć z rąk magterów. Dla Ulva decyzja była znacznie łatwiejsza. On po prostu zabijał umeduirk. Wierząc w życie, zabijał antyżycie.
Osłaniając się nawzajem, wycofali się w ciemność. Magterowie deptali im po piętach. Znając jaskinię lepiej niż ludzie, których ścigali, wzięli ich w kleszcze. Brion spostrzegł przed sobą błysk światła i chwycił Ulva za ramię:
— Oni znają rozkład jaskini, a my nie — rzekł. — Zastrzelą nas, jeśli spróbujemy uciec. Znajdźmy miejsce, gdzie będziemy mogli się bronić.
— Tam, z tyłu — Ulv pociągnął go za rękę — jest komora mająca tylko jedno wejście, i to bardzo ciasne.
— Chodźmy!
Biegnąc w ciemnościach najszybciej jak mogli, nie zauważeni dotarli do ślepo kończącej się odnogi jaskini. Tupot nóg odbijający się echem w podziemiach zagłuszał ich kroki. Wszedłszy do środka, skryli się za załomem ściany i czekali. Koniec był łatwy do przewidzenia.
Pierwszy magter wpadł do jaskini, oświetlając latarką jej zakamarki. Snop światła musnął obu mężczyzn i w tejże chwili Brion strzelił. Huk odbił się głośnym echem i magter upadł lecz inni niewątpliwie usłyszeli odgłos strzału.
Zanim do komnaty wpadł następny, Brion skoczył i podniósł latarkę. Położywszy ją na głazach tak, że oświetlała wejście, pospiesznie wrócił do Ulva. Nie czekali długo. Duraj magterowie równocześnie pojawili się w przejściu i jednocześnie umarli. Brion wiedział, że na zewnątrz było ich więcej, i zastanawiał się, jak szybko któryś z nich przypomni sobie o granatach i wrzuci jeden do środka.
W oddali rozległ się jakiś słaby pomruk i donośny huk eksplozji. Brion i Ulv kulili się za osłoną głazów i zastanawiali, dlaczego atak nie nadchodzi. W przejściu pojawił się następny napastnik, ale Brion zawahał się i nie strzelił.
Magter cofał się, strzelając w przeciwnym kierunku, w głąb jaskini.
Ulv nie wahał się, lecz jego strzałki nie były w stanie przebić grubego ubrania magtera. Dopiero gdy ten odwrócił się, dmuchawka westchnęła jeszcze raz i śmierć ukąsiła go w grzbiet dłoni. Upadł jak zmięty łachman.