Выбрать главу

Lea wzdrygnęła się i przytuliła do Briona.

— Jeszcze nie jestem taka silna. Usiądźmy i porozmawiajmy.

Naprzeciw luku obserwacyjnego była sofa, na której mogli usiąść, nie tracąc z oczu Dis.

— Nie mogę znieść myśli o magterach pozbawionych symbionta — powiedziała. — Jeśli nawet organizm zniesie ten szok, to sądzę, że w efekcie zostanie tylko bezmózgie stworzenie. Nie chciałabym oglądać tych eksperymentów. Zadowolę się przekonaniem, że Nyjordczycy znajdą najbardziej humanitarne rozwiązanie.

— Jestem tego pewien — powiedział Brion.

— No, a co z nami? — spytała niespodziewanie, znów tuląc się do niego. — Muszę powiedzieć, że masz najwyższą temperaturę ciała, jaką kiedykolwiek udało mi się zmierzyć. To naprawdę podniecające.

Jej słowa jeszcze bardziej zbiły go z tropu. Nie posiadał jej umiejętności zapominania o minionych okropnościach przez oddawanie się przyjemnościom.

— A co ma być? — zapytał z rekordowym brakiem taktu.

Uśmiechnęła się i przywarła do niego jeszcze silniej.

— Tamtej nocy w szpitalu nie byłeś taki enigmatyczny. Zdaje mi się, że przypominam sobie parę rzeczy, które wtedy powiedziałeś. I zrobiłeś. Nie możesz twierdzić, że jestem ci zupełnie obojętna, Brionie Brandd. Tak więc pytam cię o to, o co zapytałaby każda gadatliwa anvharska dziewczyna. Co teraz zrobimy? Pobierzemy się?

Dotyk jej gibkiego ciała i miękkich włosów sprawiał mu ogromną przyjemność. Oboje wiedzieli o tym i dlatego jego odpowiedź zabrzmiała jeszcze bardziej brutalnie.

— Lea, kochanie. Wiesz, ile dla mnie znaczysz, ale z pewnością rozumiesz, że nie możemy się pobrać. Zesztywniała i wyrwała się z jego objęć.

— Dlaczego, ty wielka, tłusta, egoistyczna bryło mięśni? Co to ma znaczyć?

Lubię cię, Lea, świetnie się bawiliśmy, ale z pewnością rozumiesz, że nie jesteś dziewczyną, którą można zabrać do domu i pokazać mamusi?!

— Lea, zaczekaj — powiedział. — Wiesz, że nie o to chodzi. To co powiedziałem, nie ma nic wspólnego z tym, co do ciebie czuję. Jednak małżeństwo oznacza dzieci, a jako biolog musisz przecież wiedzieć, że geny Ziemianki…

— Kołtuński kmiotek! — wykrzyknęła, wymierzając mu policzek. Nie próbował się uchylić ani osłonić. — Spodziewałam się po tobie czegoś lepszego, po tym całym udawanym zrozumieniu. Jednak ty potrafisz myśleć tylko o tych okropnych historiach o zużytych, ziemskich genach. Jesteś taki sam jak wszyscy ci wielcy, zatwardziali bigoci z pogranicznych planet. Wiem, z jaką pogardą patrzycie na nasz niewielki wzrost, nasze alergie i hemofilie, i inne choroby, będące dziedzictwem naszej rasy. Nienawidzicie…

— Ależ wcale nie to miałem na myśli — przerwał jej gwałtownie, wstrząśnięty. — Twoje geny są silne i zdrowe, to moje są śmiercionośne. Moje dziecko zabiłoby ciebie i siebie przy porodzie, gdyby do niego dożyło. Zapominasz że jesteś oryginalnym homo sapiens. Ja zaś jestem nową mutacją.

Lea zastygła. Jego słowa obnażyły prawdę, którą znała, chociaż nigdy nie chciała przyjąć do wiadomości.

— Ziemia to dom, planeta, na której powstała ludzkość mówił Brion. — Przez ostatnie kilka milionów lat może trochę osłabiliście wasz garnitur genów, ale to niewiele w porównaniu z setkami milionów, jakie musiały upłynąć, nim powstał człowiek. Ile noworodków urodzonych na Ziemi dożywa pierwszego roku życia?

— No… prawie wszystkie. Rocznie umiera ułamek procenta. Nie pamiętam dokładnie ile.

— Ziemia to dom — powtórzył łagodnie. — Kiedy człowiek opuszcza dom, może się przystosować do życia gdzie indziej, ale musi za to zapłacić. Taką straszliwą ceną jest śmiertelność noworodków. Udane mutacje przeżywają, nieudane giną. Dobór naturalny to brutalnie prosta sprawa. Kiedy na mnie patrzysz, widzisz udany egzemplarz. Mam siostrę, też udaną. Ale moja matka miała jeszcze sześcioro dzieci, które umarły wkrótce po urodzeniu. Wiesz o tym, prawda, Lea?

— Wiem… wiem… — powiedziała, ze szlochem kryjąc twarz w dłoniach. Objął ją ramieniem; nie wyrywała się. — Wiem o tym jako biolog, ale nie chcę być już biologiem, najlepszą w swoim fachu kobietą dorównującą intelektualnie każdemu mężczyźnie. Kiedy myślę o tobie, myślę jako kobieta, i nic więcej nie jest mi potrzebne. Potrzebuję ciebie, Brion, i to bardzo, ponieważ cię kocham.

Umilkła i otarła łzy.

— Wracasz do domu, prawda? Z powrotem na Anvhar. Kiedy?

— Nie mogę zwlekać zbyt długo — rzekł z żalem. — Niezależnie od moich osobistych pragnień stwierdziłem, ze jestem częścią Anvharu. Kiedy pomyślę o ludziach, którzy cierpieli i umierali lub przystosowywali się, abym mógł tu teraz siedzieć… no, to trochę przerażające. Myślę, że logicznie rzecz biorąc, nie powinienem czuć się względem nich zobowiązany. Jednak jest inaczej. Cokolwiek uczynię teraz czy w ciągu kilku następnych lat, najważniejszy będzie powrót na Anvhar.

— A ja nie wrócę tam z tobą — bardziej stwierdziła niż zapytała Lea.

— Nie, nie wrócisz. Anvhar to nie jest miejsce dla ciebie. Lea spojrzała na oddalającą się Dis. Oczy miała już suche. — Podświadomie wiedziałam, że to się tak skończy powiedziała. — Jeżeli sądzisz, że twój wykład o pochodzeniu człowieka był dla mnie czymś nowym, to się mylisz. Po prostu przypomniał mi o paru sprawach, o których kazała mi zapomnieć moja kobiecość. W pewien sposób zazdroszczę ci twojej przyszłej, muskularnej żony i szczęśliwych dzieciaków. Ale nie bardzo. Już dawno pogodziłam się z myślą, że na Ziemi nie ma mężczyzny, którego chciałabym poślubić. Zawsze hołubiłam te dziewczęce marzenia o bohaterze z kosmosu, który zabierze mnie ze sobą, i chyba nieświadomie utożsamiłam z nim ciebie. Jestem już wystarczająco duża, by spojrzeć w oczy faktom: wolę moją pracę od banalnego małżeństwa — i zapewne skończę jako oziębła i szacowna stara panna, mająca na koncie więcej tytułów i stopni naukowych niż ty celnych trafień.

Spoglądali na powoli malejącą Dis. Statek oddalał się od niej, kierując się na Nyjord. Siedzieli obok siebie nie dotykając się. Opuszczenie Dis oznaczało dla nich koniec czegoś, co ich łączyło. Tam, na tej dziwnej planecie, oboje byli przybyszami. Na krótki czas ich ścieżki zbiegły się ze sobą. Teraz się rozchodziły.

— Czyż nie wyglądamy jak szczęśliwa para? — rzekł Hys, człapiąc w ich kierunku.

— Padnij trupem, a będę jeszcze szczęśliwsza — warknęła wściekle Lea.

Hys zignorował kwaśną uwagę i usiadł obok nich na kanapie. Od czasu gdy oddał dowództwo nad swoją armią nyjordzkich buntowników, znacznie złagodniał.

— Zamierzasz nadal pracować dla Cultural Relationships Foundation, Brion? — zapytał. — Potrzebujemy takich jak ty. Brion szeroko otworzył oczy ze zdumienia, gdy dotarł do niego pełny sens wypowiedzi Hysa.

— Czy ty należysz do CRF?

— Agent operacyjny na Nyjord — odparł Hys. — Mam nadzieję, że nie uważasz, iż takie beznadziejne urzędasy jak Faussel czy Mervv były naszymi rzeczywistymi przedstawicielami na Dis? Oni tylko robili notatki i stanowili przykrywkę dla naszej organizacji. Nyjord to niezła planeta, ale potrzebuje ręki, która delikatnie pokieruje nią zza kulis i pomoże znaleźć miejsce w galaktyce, zanim ktoś zamieni ją w obłok pary.

— Co to za brudne sztuczki, Hys? — zapytała Lea, marszcząc brwi. — Od dawna podejrzewałam, że pod płaszczykiem CRF kryje się coś więcej niż tylko sama słodycz. Jesteście bandą żądnych władzy maniaków, tak?

— To byłby zapewne główny zarzut, jaki by nam postawiono, gdyby nasza działalność stała się publiczną tajemnicą odpowiedział jej Hys. — Właśnie dlatego większość naszych akcji jest tajna. Najlepszym argumentem, jaki mogę wytoczyć na odparcie tego zarzutu, są pieniądze. Jak myślicie, skąd bierzemy fundusze na przeprowadzanie tak wielkich operacji? — Uśmiechnął się. — Później przejrzycie sobie dane, żebyście nie mieli wątpliwości. Prawda jest taka, że wszystkie nasze fundusze otrzymujemy od planet, którym pomogliśmy. Nawet maleńki procent dochodów jakiejś planety jest ogromną sumą. Dodaj je do siebie i masz dość pieniędzy, by móc pomagać innym światom. Dobrowolne datki są wspaniałym dowodem wdzięczności, jeżeli się nad tym zastanowić. Nie można namówić ludzi, żeby podobało im się to, co zostało zrobione. Sami muszą być o tym przekonani. Na wszystkich planetach CRF zawsze są jacyś ludzie, którzy o nas wiedzą i popierają na tyle, żeby wesprzeć nas finansowo.