Выбрать главу

— Na razie nie mogę powiedzieć, że czuję się cudownie Brion wygodniej ułożył się na poduszkach. — Jednak co dzień jest lepiej, a więc stale mi się polepsza.

— Mam nadzieję. Mamy tylko dwa tygodnie, zanim dotrzemy do Dis. Sądzisz, że do tego czasu dojdziesz do siebie?

— Nie obiecuję — odparł Brion, delikatnie ugniatając swój biceps. — Jednak myślę, że tyle czasu może mi wystarczyć. Jutro zacznę ćwiczyć. To powinno przywrócić mi formę. A teraz powiedz mi więcej o Dis i o tym, co mam tam robić.

— Nie mam zamiaru tego powtarzać, a więc na jakiś czas pohamuj swoją ciekawość. Udajemy się właśnie na punkt kontaktowy, żeby zabrać jeszcze jednego członka ekipy. To będzie trzyosobowy zespół: ty, ja i egzobiolog. Gdy tylko znajdzie się na pokładzie, udzielę wam szczegółowych informacji. Natomiast na razie możesz włożyć głowę do skrzynki lingwofonu i popracować nad swoim disańskim. Zanim wylądujemy, powinieneś nim biegle mówić.

Wykorzystując autohipnozę, Brion bez trudu opanował disańską gramatykę i słownictwo, jednak wymowa sprawiała mu spore trudności. Język Disańczyków obfitował w zwarcia głośni, cmoknięcia i chrapliwe, gardłowe dźwięki, niemal wszystkie końcówki były połknięte, zduszone lub skrócone. Kiedy Brion używał lustra głosowego i analizatora wymowy, Ihjel zaszywał się w odległej części statku, twierdząc, że te okropne odgłosy utrudniają mu trawienie.

Ich statek leciał wyznaczonym kursem w podprzestrzeni. Utrzymywał swój kruchy ludzki ładunek w odpowiedniej temperaturze, żywił go i dostarczał mu świeżego powietrza. Miał rozkaz troszczyć się o zdrowie Briona, więc czynił to, wciąż sprawdzając zapisane w pamięci instrukcje i odnotowując stałą poprawę. Inna część pokładowego komputera z niezmąconym spokojem odliczała mikrosekundy, aż w końcu, gdy w jego sercu zapaliła się podana wcześniej cyfra, zamknął się odpowiedni obwód. Zamrugała lampka i rozległ się łagodny, ale natarczywy dźwięk dzwonka.

Ihjel ziewnął, odłożył raport, który właśnie przeglądał, i poszedł do sterowni. Wzdrygnął się mijając pomieszczenie, w którym Brion przesłuchiwał nagrania swoich zmagań z disańszczyzną.

— Wyłącz tego zdychającego brontozaura i zapnij pasy! krzyknął przez cienkie drzwi. — Niebawem osiągniemy optimum i wpadniemy z powrotem w normalną przestrzeń.

Umysł ludzki potrafi przebyć niewiarygodne, międzygwiezdne przestrzenie, lecz nie jest w stanie pomieścić całej o nich wiedzy. Cal w odniesieniu do ludzkiej dłoni jest sporą jednostką miary.

W przestrzeni kosmosu sześcian o boku długości stu tysięcy mil jest mikroskopijnie małym sektorem. Światło przebywa tę odległość w ułamku sekundy. Dla statku poruszającego się z prędkością względną daleko większą od szybkości światła, taki sektor jest jeszcze mniejszą jednostką miary. Teoretycznie, znalezienie konkretnego obszaru tej wielkości wydaje się niemożliwe. Technologicznie, jest to cud powtarzający się tak często, że przestał już nawet być interesujący.

Brion i Ihjel siedzieli przypięci do foteli, gdy napęd podprzestrzenny wyłączył się nagle, wyrzucając ich z powrotem w zwykłą czasoprzestrzeń. Nie odpięli pasów, tylko siedzieli i spoglądali na niewyraźne plamki odległych gwiazd. Pojedyncze słońce, zapewne piątego rzędu wielkości, było ich jedynym sąsiadem w tym zapadłym kąciku wszechświata. Czekali, aż komputer, mamrocząc do siebie elektronicznym pomrukiem i dokonując niezliczonych obliczeń, wykona wystarczającą liczbę pomiarów, by wyznaczyć ich pozycję w przestrzeni kosmosu. Zadźwięczał dzwonek alarmowy; silnik włączył się i wyłączył tak szybko, że obie te czynności zdawały się być jednoczesne. Sytuacja ta powtórzyła się jeszcze dwukrotnie, nim komputer uznał, że znalazł najlepszą możliwą pozycję i zapalił napis SILNIKI WYŁĄCZONE. Ihjeł odpiął pasy, przeciągnął się i przygotował posiłek. Precyzyjnie wyliczył czas trwania podróży. Na cztery godziny przed momentem osiągnięcia celu we włączonym odbiorniku rozległ się silny sygnał. Kiedy natarczywie zamigotał ! napis SILNIKI WŁĄCZONE, znów zapięli pasy.

Statek wszedł w normalną przestrzeń na wystarczająco długą chwilę, by wysłać sygnał wywoławczy na ustalonej długości fali. Odebrał sygnał pasażerskiego promu i natychmiast odpowiedział odpowiednim hasłem. Prom przyjął potwierdzenie i z gracją zniósł dziesięciostopowe, metalowe jajo. Gdy tylko znalazło się ono poza zasięgiem pola podprzestrzennego, macierzysty statek zniknął, udając się do odległego o całe lata świetlne punktu przeznaczenia.

Statek Ihjela podążył za sygnałem naprowadzającym. Urządzenia pokładowe zarejestrowały i drobiazgowo przeanalizowały sygnał. Uwzględniając zjawisko Dopplera: kąt, natężenie i przesunięcie, komputer wyliczył kurs i odległość. Po kilku minutach lotu znaleźli się w zasięgu o wiele słabszego nadajnika kapsuły. Naprowadzenie statku według jego emisji było sprawą tak prostą, że człowiek-pilot mógł to zrobić nawet bez pomocy komputera. W wizjerach pojawiła się błyszcząca kula i znów zniknęła, gdy statek obrócił się do niej lukiem wejściowym. Zetknąwszy się ze sobą, magnetyczne uchwyty zatrzasnęły się.

— Zejdź i przyprowadź tego potworologa — powiedział Ihjel. — Ja tu zostanę i na wszelki wypadek przypilnuję pulpitu. — Co mam robić?

— Załóż skafander i otwórz luk zewnętrzny. Większość kapsuł jest wykonana z nadmuchiwanej metalowej folii, więc nie trudź się szukaniem wejścia. Po prostu wytnij w niej dziurę tym dużym otwieraczem do konserw, który znajdziesz w skrzynce z narzędziami. A kiedy doktor Morees znajdzie się na pokładzie, wypchnij kapsułę za burtę. Tylko najpierw wyjmij z niej radio i radiolokator. Będą nam jeszcze potrzebne.

Narzędzie rzeczywiście wyglądało jak wielki otwieracz do konserw. Brion delikatnie obmacywał elastyczną, metalową powłokę przylegającą do luku, upewniając się, że po drugiej stronie niczego nie ma. Wtedy wbił w nią ostrze i wyciął w cienkiej folii nieregularny otwór. Doktor Morees wypadł z kabiny jak oparzony, odpychając Briona na bok.

— O co chodzi? — zapytał Brion.

Tamten nie miał radia przy skafandrze, nie mógł więc odpowiedzieć, jednak energicznie potrząsnął pięścią. Wizjer hełmu był matowy i Brion nie wiedział, jaki wyraz twarzy i towarzyszył temu gestowi. Wzruszył ramionami i zajął się zabezpieczaniem aparatów, wypychaniem w przestrzeń przedziurawionej kapsuły i zamykaniem luku. Kiedy ciśnienie na statku wróciło do normy, zdjął hełm i gestem nakazał gościowi zrobić to samo.

— Jesteście bandą nędznych, kłamliwych kundli! — wypalił doktor Morees, gdy tylko zdjął hełm. Brionowi opadła szczęka. Doktor Morees miał długie, ciemne włosy, wielkie oczy i delikatne usta, zaciśnięte teraz gniewnie. Doktor Morees była kobietą.

— Czy to ty jesteś tym brudnym wieprzem odpowiedzialnym za to draństwo? — spytała złowrogo.

— W sterówce — rzekł pospiesznie Brion, świadomy, że niekiedy tchórzostwo jest lepsze od odwagi. — Facet nazywa się Ihjel. Jest go tak dużo, że znienawidzenie go zajmie ci sporo czasu. Ja tylko przyłączyłem się do…

Ostatnie słowa mówił już do jej pleców, bo wypadła z pomieszczenia. Ruszył za nią żwawo, nie chcąc tracić pierwszego interesującego wydarzenia tej podróży.

— Porwana! Oszukana i zmuszona wbrew woli! Nie ma takiego sądu w całej Galaktyce, który nie orzekłby najwyższego wymiaru kary, a ja będę krzyczeć z radości, gdy wturlają twoje tłuste cielsko do pojedynczej celi i…

— Nie powinni byli przysyłać kobiety — powiedział Ihjel, całkowicie ignorując jej wściekły atak. — Prosiłem o wysoko wykwalifikowanego egzobiologa do wykonania trudnego zadania. Kogoś młodego i silnego, żeby mógł wykonać pracę w terenie, w niezwykle ciężkich warunkach. A moje biuro zatrudnienia przysyła mi najmniejszą kobietę, jaką udało się znaleźć, taką, która rozpuści się w pierwszym deszczu.