Po opanowaniu wszystkich sztuczek, dzięki którym Pyrrusanie utrzymywali się przy życiu, Jason przeszedł do najbardziej realistycznej maszyny trenującej, która różniła się zaledwie o włos od pyrryjskiej rzeczywistości. Różnica ta była tylko jakościowa. Jad owadów wywoływał jedynie obrzmienie i ból, a nie natychmiastową śmierć. Zwierzęta zadawały rany i skaleczenia, ale nie rozszarpywały człowieka na strzępy. Nikt nie mógł stracić życia w tej maszynie trenującej, ale mógł się znaleźć od tego o krok.
Jason błąkał się po rozległej dżungli z grupką pięciolatków. Było coś śmiesznego, a zarazem smutnego, w ich niedziecinnej zawziętości. Chociaż potrafiły nadal śmiać się w domu jak dzieci, zdawały sobie sprawę, że przebywanie na zewnątrz to nie przelewki. Dla nich utrzymanie się przy życiu wiązało się ze społeczną akceptacją i celowością. W ten sposób społeczeństwo pyrryjskie było społeczeństwem czarno-białym. Aby dowieść sobie i swojemu światu, że się jest coś wartym, trzeba było jedynie pozostać żywym. Miało to ogromne znaczenie dla utrzymania gatunku, ale wywierało bardzo ujemny wpływ na osobowość. Dzieci przekształcały się w zabójców o jednakowych twarzach, którzy zawsze gotowi byli zadawać śmierć.
Niektóre z nich ukończyły już szkołę i wyszły na świat zewnętrzny, a ich miejsce zajęły inne. Jason obserwował ten proces przez czas jakiś, aż zdał sobie sprawę, że wszyscy uczniowie z jego pierwotnej grupy już odeszli. Tego samego dnia odszukał kierownika Ośrodka Adaptacyjnego.
— Brucco — zwrócił się do niego — jak długo zamierzasz mnie jeszcze trzymać w tej przedszkolnej strzelnicy?
— Nikt cię tutaj nie „trzyma” — odparł Brucco tym swoim wiecznie poirytowanym tonem. — Zostaniesz tu tak długo, póki nie będziesz się kwalifikował do wyjścia.
— Co, mam niejasne przeczucie, nie stanie się nigdy. Umiem z zawiązanymi oczyma rozebrać i złożyć każdy z tych waszych cholernych instrumentów. Świetnie strzelam z tej pukawki. Gdyby mi kazano, mógłbym siąść i napisać książkę pod tytułem „Fauna i flora planety Pyrrus oraz sposoby jej unicestwiania”. Być może nie spisuję się tak znakomicie jak moi pięcioletni koledzy, ale odnoszę wrażenie, że już lepiej nie potrafię. Czy to prawda?
Brucco, aż się zwijał, żeby wykręcić się od odpowiedzi, ale nie zdołał.
— Sądzę… to znaczy… wiesz, że się nie urodziłeś tutaj i…
— Daj spokój — przerwał mu Jason z rozbawieniem. — Taki poważny stary Pyrrusanin jak ty nie powinien próbować kłamać przedstawicielowi słabszej rasy, bo to jej specjalność. O tym, że zawsze będę niemrawy przy tej grawitacji i że mam jeszcze inne wrodzone obciążenia, nie trzeba nawet mówić. Sam to przyznaję. Teraz mówimy o czymś innym. Pytanie brzmi: Czy osiągnę większą sprawność ćwicząc dalej, czy też już osiągnąłem SZCZYT swoich możliwości?
Brucco aż się spocił.
— Z czasem nastąpi oczywiście poprawa…
— Ty chytry diable! — Jason pokiwał mu palcem. — Tak czy nie, chodzi o TERAZ. Czy ćwicząc mogę osiągnąć większą sprawność?
— Nie — odparł Brucco zakłopotany. Jason poddał jego słowa analizie jak karty przy pokerze.
— Zastanówmy się. Nie poprawię się już, a jednak wciąż tu tkwię. To nie przypadek. A więc na pewno dostałeś rozkaz, aby mnie tutaj trzymać. A z tego, co wiem o tej planecie, choć wiem bardzo mało, wnoszę, że to Kerk kazał mnie tu trzymać. Mam rację?
— On to zrobił dla twojego dobra — tłumaczył Brucco. Chciał cię zachować przy życiu.
— Wydało się — rzekł Jason. — Więc zapomnijmy teraz o tym. Nie przyjechałem tutaj, żeby strzelać z waszymi dzieciakami do robotów. A więc z łaski swojej wskaż mi, którędy się stąd wychodzi. A może najpierw musi się odbyć ceremonia wręczenia świadectw? Przemówienia, wręczanie pamiątkowych znaczków, przejście pod skrzyżowanymi szablami…
— Nic podobnego! — warknął Brucco. — Nie rozumiem, jak człowiek dorosły może wciąż pleść takie głupstwa. Niczego takiego oczywiście nie ma. Tylko trochę ostatnich ćwiczeń samoobrony w częściowej komorze treningowej. Jest to obręb ośrodka, który łączy się ze światem zewnętrznym — właściwie jest jego częścią — i tylko najgwałtowniejsze formy życia są z niego wyłączone. A czasem nawet niektórym z nich udaje się tam wtargnąć. — Kiedy tam idę? — zapytał krótko Jason.
— Jutro rano, wyśpij się dobrze. To ci się przyda.
Ukończeniu szkoły towarzyszyła jednak niewielka ceremonia. Kiedy nazajutrz Jason wszedł do biura, Brucco pchnął w jego stronę przez blat biurka ciężki magazynek.
— To są ostre naboje — powiedział. — Na pewno będą ci potrzebne. Odtąd twój pistolet będzie zawsze nabity. — Podeszli do masywnych drzwi śluzy, jedynych zaryglowanych drzwi, jakie Jason widział w całym ośrodku. Gdy Brucco je odmykał i odsuwał rygle, podszedł do nich kulejąc ośmioletni chłopiec z poważną twarzą i zabandażowaną nogą.
— To jest Grif — przedstawił go kierownik. — Będzie ci odtąd stale towarzyszył.
— Moja straż przyboczna? — spytał Jason patrząc z góry na krępego chłopca, który ledwie sięgał mu do pasa.
— Możesz go tak nazwać. — Brucco otworzył drzwi na oścież. — Grif miał starcie z ptakiem-piłą, więc przez jakiś czas nie nadaje się jeszcze do pracy. Sam przyznałeś, że nigdy nie będziesz mógł się równać z rodowitym Pyrrusaninem, więc powinieneś być rad, że ktoś będzie cię trochę osłaniał.
— Oto cały Brucco, zawsze znajdzie jakieś miłe słowo — powiedział Jason. Schylił się i podał chłopcu rękę. Nawet ośmiolatki miały druzgocący uścisk dłoni.
Weszli obaj do śluzy i Brucco zamknął za nimi wewnętrzne drzwi. Gdy tylko zostały zaryglowane, drzwi zewnętrzne otworzyły się automatycznie. Ledwie się uchyliły, a już pistolet Grifa dwa razy wypalił. Po chwili wyszli na powierzchnię Pyrrusa przestępując dymiące zwłoki jakiegoś zwierzęcia. Bardzo symboliczne — pomyślał Jason. Dręczyło go, że nie tylko nie pomyślał o tym, aby popatrzeć, czy nic nie próbuje wtargnąć do śluzy, ale że nie może także zidentyfikować zwierzęcia po zwęglonych szczątkach. Rozglądał się pilnie wokół, łudząc się, że następnym razem zdoła strzelić pierwszy.
Ale się tylko łudził. Te kilka zwierząt, które im weszły w drogę, chłopiec dostrzegał zawsze pierwszy. Po godzinie Jason był już tak zirytowany, że unicestwił wystrzałem jakiś paskudnie wyglądający krzak ciernisty. Miał nadzieję, że ujdzie to uwagi Grifa. Stało się jednak inaczej.
— Ta roślina nie była blisko. Głupio tracić porządne naboje na rośliny — zauważył chłopiec.
Dzień minął bez większych przeżyć. Jason czuł się znudzony, choć przemókł od częstych deszczów. Jeżeli Grif umiał prowadzić rozmowę, to w każdym razie nie zdradził się z tą umiejętnością.
Wszelkie próby Jasona, aby nawiązać z nim rozmowę, zawiodły. Nazajutrz było podobnie. Trzeciego dnia zjawił się Brucco i przyjrzał się Jasonowi od stóp do głów.
— Mówię to niechętnie, ale sądzę, że już nigdy nie będziesz bardziej gotów do wyjścia na zewnątrz jak teraz. Zmieniaj codziennie filtry przeciwwirusowe w nosie. Zawsze sprawdzaj, czy masz całe buty i czy metaliczna tkanina kombinezonu nie jest gdzieś przerwana. Medpakiety wymienia się raz na tydzień.
— I wycieraj nos, i noś kalosze. Jeszcze coś? — spytał Jason. Brucco chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
— Nic takiego, czego do tej pory nie powinieneś doskonale wiedzieć. Bądź czujny. I… powodzenia. ~— Zakończył te słowa miażdżącym uściskiem dłoni, którego Jason wcale się nie spodziewał. Gdy tylko odrętwienie palców przeszło, Jason i Grif wyszli przez wielką wejściową śluzę na zewnątrz.