— Czekaj! — krzyknął Jason z rozpaczą. — Nie rozumiesz. Siekiera opadła.
— Jestem spoza planety i…
Wzdrygnął się cały, gdy siekiera zaryła się w drzewo tuż koło jego głowy. Brodacz w ostatniej chwili zmienił kierunek ciosu. Chwycił Jasona za klapy i przyciągnął do siebie, aż twarze ich niemal się zetknęły.
— Czy to prawda? — wrzasnął. — Jesteś spoza planety? Dłoń rozwarła się i Jason runął z powrotem na deski, nim zdążył odpowiedzieć. Dzikus przeskoczył przez niego i skierował się w ciemny kąt chaty.
— Rhes musi się o tym zaraz dowiedzieć — rzekł gmerając przy czymś w ścianie. Zabłysło światełko.
Jason wytrzeszczył oczy w zdumieniu. Włochaty, odziany w skóry dzikus wprawiał w ruch komunikator. Stwardniałe palce z czarnymi obwódkami pod paznokciami zręcznie podłączyły linię, wykręciły numer.
16
Coś tu się nie zgadzało. Jason próbował pogodzić tę nowoczesną maszynę z osobą barbarzyńcy, ale bez skutku. Z kim on się chce porozumieć? Istnienie jednego komunikatora świadczy o tym, że musi być co najmniej jeszcze jeden. Czy Rhes jest kimś, czy czymś?
Z wysiłkiem zebrał myśli i próbował się zastanowić. Ma tu do czynienia z czymś nowym, z nieprzewidzianymi czynnikami. Powtarzał sobie, że wszystko znajdzie swoje wytłumaczenie, jeśli się tylko należycie zapoznać z faktami.
Jason zamknął oczy, aby go nie raziły promienie słońca przebijające się pomiędzy wierzchołkami drzew i na nowo jął rozważać posiadane fakty. Dzieliły się one równo na dwie kategorie: te, które sam poznał i te, które mu przedstawili mieszkańcy miasta. Spróbuje teraz zestawić tę drugą kategorię z tym, o czym się sam naocznie przekonał. Wszystko wskazuje na to, że większość owych faktów, a może nawet wszystkie, okażą się fałszywe.
— Wstawaj — przerwał jego myśli głos karczownika. — Wyjeżdżamy.
Nogi Jasona były wciąż zdrętwiałe i nie mógł się na nich utrzymać. Brodacz prychnął pogardliwie, następnie dźwignął go i oparł o ścianę chaty. Zostawszy sam, Jason przytrzymał się pokrytych chropowatą korą bali i rozejrzał wokół.
Pierwszy raz od ucieczki z rodzinnego domu znajdował się na farmie. Był to inny świat i inna ekologia, lecz zasadnicze podobieństwo rzucało się w oczy. Od chaty ciągnęło się w dół wzgórza świeżo zasiane pole. Zaorane przez dobrego gospodarza. Równe, kształtne skiby odpowiadające konturowi zbocza. Obok chaty stała inna, większa budowla z bali, prawdopodobnie stodoła.
Jason usłyszał za plecami sapanie, odwrócił się szybko i… zamarł. Jego dłoń ułożyła się do strzału, palec zacisnął się na nie istniejącym języczku spustowym pistoletu, którego nie było.
Stwór wyszedł z dżungli i podkradł się cicho od tyłu. Miał sześć tęgich łap zaopatrzonych w pazury, które wpijały się w ziemię. Dwumetrowe cielsko okrywała zmierzwiona czarnożółta sierść. Czaszka i barki były pokryte zachodzącymi na siebie rogowatymi łuskami. Zwierzę stało tak blisko, że Jason widział to wszystko wyraźnie.
Czekał na śmierć.
Zwierzę otwarło pysk — żabie rozcięcie w bezwłosej czaszce, ukazujące podwójne rzędy wyszczerbionych zębów.
— Fido, do nogi! — zawołał brodacz gdzieś za plecami Jasona i strzelił palcami. Stwór skoczył ku niemu, mijając oszołomionego Jasona, i zaczął się ocierać o nogę swego pana. — Dobry piesek — rzekł brodacz i podrapał zwierzę palcami w miejscu, gdzie łuskowaty pancerz łączył się z ciałem.
Brodacz przyprowadził ze stodoły dwa wierzchowce, osiodłane już i okiełznane. Wskakując na siodło, Jason zauważył ich gładką skórę i długie kończyny. Brodacz przywiązał mu szybko nogi do strzemion. Kiedy ruszyli w drogę, stwór z okrytą łuskami czaszką podążył za nimi.
— Dobry piesek! — powiedział Jason i nie wiadomo czemu wybuchnął śmiechem. Brodacz odwrócił się i groźnym spojrzeniem zmusił Jasona do milczenia.
Do dżungli wjechali już po ciemku i nic nie było widać pod nawisem gęstego listowia, a nie mieli ze sobą żadnych świateł. Zwierzęta jednak znały drogę. Z otaczającej ich dżungli dochodziły jakieś szmery i przeszywające odgłosy, lecz Jason nie przejmował się nimi zbytnio. Być może budził w nim ufność spokój, z jakim brodacz odnosił się do tej podróży. Albo obecność „psa”, którą wyczuwał, gdyż widzieć go nie mógł. Podróż była długa, lecz niezbyt uciążliwa.
Zmęczenie i jednostajny ruch wierzchowca zmogły Jasona i zapadł w niespokojną drzemkę, budząc się, ilekroć opadał na kark zwierzęcia. W końcu zasnął twardo na siedząco. Przespał w ten sposób kilka godzin, a otworzywszy oczy ujrzał przed sobą kwadrat światła. Podróż się skończyła.
Nogi miał obolałe i odparzone od siodła. Kiedy go rozwiązano, ledwie zdołał zsunąć się na ziemię i o mało nie upadł. Drzwi się otworzyły i Jason wszedł do środka. Minęło kilka chwil, nim jego oczy przywykły do światła i ujrzał przed sobą mężczyznę na łóżku.
— Podejdź tu i usiądź. — Głos był dźwięczny i silny, przywykły do rozkazywania, ale ciało człowieka, do którego należał, trawiła choroba. Do pasa okrywał je koc, wyżej skóra była chorobliwie biała, upstrzona czerwonymi guzkami i obwisła. Skóra i kości.
— Nieładnie to wygląda — rzekł człowiek na łóżku — ale już się oswoiłem z tym widokiem.
Ton jego głosu nagle się zmienił. — Naxa powiedział, że jesteś z innego świata. Czy to prawda?
Jason kiwnął głową na potwierdzenie i jego odpowiedź tchnęła w ten żywy szkielet nowe życie. Głowa uniosła się z poduszki i zaczerwienione oczy spojrzały na Jasona z pełnym rozpaczy napięciem.
— Nazywam się Rhes i jestem… karczownikiem. Czy zechcesz mi pomóc?
Jasona zastanowiło napięcie w słowach Rhesa, całkiem niewspółmierne do ich prostego sensu. Nie widział jednak powodu, aby powstrzymać odruch, który kazał mu powiedzieć:
— Oczywiście, pomogę ci, o ile tylko będę mógł. I jeśli to nie będzie z krzywdą dla kogoś innego. Czego chcesz?
Głowa chorego opadła bezwładnie na poduszkę, ale oczy nadal płonęły blaskiem.
— Bądź pewny… że nie pragnę niczyjej krzywdy — rzekł Rhes. — Wręcz przeciwnie. Jak widzisz, cierpię z powodu choroby, której nasze leki nie są w stanie powstrzymać. Za kilka dni przestanę żyć. Otóż widywałem… jak mieszkańcy miasta posługują się urządzeniem, które przyciskają do rany albo do miejsca ukąszenia jadowitego zwierzęcia. Czy masz taką maszynkę?
— Chodzi ci o medpakiet. — Jason przycisnął guzik u pasa, zwalniający zamocowanie, i medpakiet wypadł mu na rękę. Mam tu swój. Służy do automatycznego analizowania i leczenia większości…
— Czy pozwolisz mi z niego skorzystać? — przerwał mu Rhes z nagłą natarczywością w głosie.
— Och, przepraszam — powiedział Jason. — Powinienem był sam na to wpaść. — Przysunął się i przycisnął urządzenie do jednego z zaognionych miejsc na piersi Rhesa. Błysnęło światełko i cieniutkie ostrze sondy analizatora opadło w dół. Gdy znów się uniosło, aparat zabrzęczał, coś w nim trzykrotnie stuknęło i trzy oddzielne igły wbiły się pod skórę. Światełko zgasło.
— To wszystko? — spytał Rhes, widząc że Jason przypina aparat na miejsce u pasa.
Jason kiwnął głową i podniósłszy wzrok spostrzegł łzy na twarzy chorego. Niemal równocześnie Rhes też zdał sobie sprawę, że się wzruszył, i otarł policzki gniewnym ruchem.
— Gdy człowiek jest chory — burknął — ciało i wszystkie zmysły stają się jego zdrajcami. Jeszcze nigdy, odkąd przestałem być dzieckiem, nie płakałem… musisz jednak zdać sobie sprawę, że nie płaczę nad sobą. Płaczę nad niezliczonymi tysiącami moich współziomków, którzy stracili życie z powodu braku tego małego urządzenia.