Odkąd je pierwszy raz zobaczył, dużo myślał o rakietach ratowniczych. Chociaż oczywiście nie przewidywał obecnej sytuacji, wiedział, że może przyjść pora, gdy będzie potrzebował własnego środka lokomocji. Rakiety ratownicze nadawały się do tego celu najlepiej, tylko że według Mety nie posiadały paliwa. Co do jednego miała całkowitą słuszność — ta rakieta, z której prowadził namiar promieniowania psi, miała puste baki, sprawdził to osobiście. Było jednak jeszcze pięć innych rakiet, których nie badał. Zastanawiał się nad celem istnienia takich bezużytecznych rakiet ratowniczych i doszedł do słusznego, jak się spodziewał, wniosku.
Ten statek kosmiczny był jedyny, jaki Pyrrusanie posiadali.
Kiedyś Meta powiedziała, że już dawno zaplanowali kupno drugiego, ale jeszcze tego nie zrobili. Zawsze wypływały jakieś ważniejsze potrzeby wojenne. Właściwie wystarczał im w zupełności jeden statek międzyplanetarny. Jedyną trudność stanowiła konieczność stałego używania statku, bo w przeciwnym razie miasto Pyrrusan uległoby zagładzie. Bez dostaw z zewnątrz zostałoby starte z powierzchni planety w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Zatem załoga statku nie brała nawet pod uwagę ewentualności jego opuszczenia. Nie mogła go opuścić nawet w największych tarapatach. Gdyby zginął statek, zginąłby cały ich świat.
Przy takim założeniu nie było potrzeby zaopatrywać rakiet ratowniczych w paliwo. Przynajmniej wszystkich. Aczkolwiek wydawało się celowe, żeby chociaż jedna z nich posiadała paliwo na krótkie rejsy, na które nie warto było używać statku macierzystego. W tym punkcie logiczny łańcuch Jasona zaczął się rwać. Za wiele w nim było „jeżeli”. Jeżeli w ogóle używano rakiet ratowniczych, jedna z nich powinna być zaopatrywana w paliwo. Jeżeli bywała zaopatrywana, powinna być zaopatrzona teraz. A jeżeli jest zaopatrzona, to która z sześciu znajdujących się na statku? Jason nie miał czasu na sprawdzanie. Od razu musiał do niej trafić.
W końcu jego rozumowanie dostarczyło mu odpowiedzi. Jeżeli którakolwiek z rakiet ratowniczych miała paliwo, to z pewnością najbliższa kabiny sterowniczej. Ta, do której teraz biegł. Życie Jasona zależało od całego łańcucha domysłów. Za jego placami drzwi rozwaliły się z trzaskiem. Kerk ryknął i skoczył. Jason wpadł do wnętrza rakiety, chwycił obiema rękami dźwignię rozrusznika i pociągnął.
Zabrzmiał sygnał alarmowy i drzwi zatrzasnęły się ż hukiem, dosłownie tuż przed nosem Kerka. Tylko jego pyrryjski refleks sprawił, że go nie zmiażdżyły.
Ryknęły napędzane stałym paliwem dysze i rakieta oderwała się od macierzystego statku. Krótkotrwałe przyśpieszenie rzuciło Jasona o podłogę, a potem nagle oderwało od niej, w wyniku swobodnego spadku rakiety. Główne dysze napędowe nie odpaliły.
Był to moment, w którym Jason poznał, co to znaczy stanąć oko w oko ze śmiercią. Bez paliwa rakieta musiała spaść jak kamień w dżunglę w dole i roztrzaskać się przy zetknięciu z ziemią. Nie było dla niego ratunku.
W następnej chwili ryknęły główne dysze napędowe i Jason znów znalazł się na podłodze z rozbitym nosem. Usiadł, roztarł nos i uśmiechnął się. A więc w końcu jest paliwo — opóźnienie rozruchu silników stanowiło część cyklu startowego, aby rakieta miała czas na oddzielenie się od statku. Teraz należało tylko ująć stery. Wsunął się na siedzenie pilota.
Wysokościomierz przekazywał informacje automatycznemu pilotowi, który wyrównał lot na równoległy do powierzchni ziemi. Urządzenia sterownicze, tak jak we wszystkich rakietach ratunkowych, były dziecinnie proste, przeznaczone do użytku nowicjuszy w przypadkach awaryjnych. Pilot automatyczny nie mógł być wyłączony i korygował wszystkie zbyt ryzykowne manipulacje ręcznymi sterami. Jason gwałtownie skręcił sterownicę, chcąc zatoczyć ciasny krąg, zaś automatyczny pilot złagodził ten manewr do lekkiego łuku.
Jason zobaczył przez szybę, że statek macierzysty, zionąc ogniem z dysz, robi znacznie ostrzejszy skręt. Nie wiedział, kto go pilotuje i co ten ktoś zamierza uczynić — więc nie ryzykował. Pchnął sterownicę od siebie i zaklął, bo uzyskał tylko łagodne obniżenie lotu. Statek macierzysty nie miał takich ograniczeń w manewrowaniu. Zmienił nagle kurs i zapikował za nim. Przednia wieżyczka wystrzeliła pociski i wybuch przy rufie zachwiał rakietą. Spowodował wyłączenie automatycznego pilota lub zmusił go do uległości. Powolne obniżanie lotu przemieniło się w gwałtowny manewr nurkujący i nagle przed oczyma Jasona zafalowała dżungla.
Jeszcze tylko pociągnął gwałtownie sterownicę do siebie i zakrył twarz, nim nastąpiło zderzenie.
Łoskot wybuchu silników i trzask łamanych drzew zakończyły się ogromnym chlupnięciem. Nastąpiła cisza i dym z wolna się rozwiał. Wysoko w górze statek międzyplanetarny krążył niepewnie. Najpierw obniżył trochę lot, jakby chcąc wylądować, potem wzbił się znowu, ponaglany rozpaczliwym wołaniem o pomoc z zagrożonego miasta. Lojalność wzięła górę nad ciekawością i statek ziejąc ogniem z dysz zawrócił ku domowi.
23
Gałęzie osłabiły upadek rakiety, przednie dysze spełniły swoją rolę powodując wytracenie pędu, a bagno zamortyzowało nieco uderzenie. Upadek jednak pozostał upadkiem. Pogruchotany cylinder rakiety zatapiał się wolno w stojącej wodzie i błotach bagniska. Dziób był już mocno zanurzony, nim Jason zdołał wyważyć luk awaryjny w połowie długości rakiety.
Nie wiedział, czy i kiedy rakieta zatonie, i nie był w stanie się nad tym zastanawiać. Skrwawiony i potłuczony, znalazł zaledwie dość siły, aby się z niej wydostać. Brnąc w błocie i coraz to padając, wydostał się na suchy ląd i usiadł na pierwszym z brzegu pniu.
Za jego plecami bagno zabulgotało i rakieta skryła się pod wodą. Jeszcze przez chwilę wypływały na powierzchnię bańki uwięzionego w rakiecie powietrza, potem przestały. Woda uspokoiła się i jeśli nie liczyć powalonych drzew, nic nie wskazywało na to, że w ogóle lądował tu statek.
Nad bagnem brzęczały komary i jedynym dźwiękiem, który przerwał ciszę lasu, był krwiożerczy ryk zwierzęcia rzucającego się na upatrzoną na obiad ofiarę. Gdy echa tego ryku odpłynęły, znów zapanowała cisza.
Jason z wysiłkiem wyrwał się z transu. Czuł się, jakby go przepuszczono przez maszynkę do mięsa, i w głowie miał pustkę. Po kilku chwilach doszedł do wniosku, że najbardziej jest mu w tej chwili potrzebny medpakiet. Z ogromnym trudem odpiął zwykle łatwo puszczający zatrzask, ale przycisk uruchamiający aparaturę nie działał. W końcu Jason musiał włożyć rękę pod otwór i przycisnąć całe urządzenie. Rozległo się pracowite buczenie i chociaż nie czuł ukłucia igieł, domyślił się, że urządzenie zadziałało. Na chwilę pociemniało mu w oczach, potem słabość minęła. Środki uśmierzające zaczęły działać i z wolna ciemna chmura, która spowijała jego umysł od momentu zderzenia rakiety z ziemią, zaczęła się rozpraszać.
Powoli przychodził do siebie. Ogarnęło go poczucie samotności. Był bez jedzenia, bez przyjaciół, otoczony wrogimi siłami obcej planety. Starał się opanować ogarniające go uczucie paniki.
— Musisz myśleć, Jasonie, a nie kierować się emocjami. — Powiedział to głośno, aby się uspokoić, i zaraz tego pożałował, bo jego głos zabrzmiał słabiutko w tej pustce i podźwiękiwał histerią. Coś cisnęło go w krtani, więc odkaszlnął i splunął krwią. Patrząc na czerwoną plamkę poczuł nagły gniew. Znienawidził tę planetę śmierci i niewiarygodną głupotę ludzi, którzy ją zamieszkiwali. Zaklął głośno i tym razem głos jego nie brzmiał już tak wątle, jak przedtem. W końcu rozwrzeszczał się i jął wygrażać pięścią nie wiedzieć komu i czemu, ale to pomogło. Gniew odegnał lęk i przywrócił poczucie rzeczywistości.