Выбрать главу

Siedzenie na ziemi sprawiało teraz przyjemność. Słońce przygrzewało, a kiedy oparł się o coś plecami, mógł niemal zapomnieć o nie kończącej się udręce podwójnej grawitacji. Gniew rozproszył lęk, odpoczynek usunął zmęczenie. Gdzieś z podświadomości wynurzył się stary frazes: „póki życia, póty nadziei”. Skrzywił się na banalność tych słów, zdając sobie jednocześnie sprawę z podstawowej prawdy, o której mówiły.

Rozpatrzył swoje aktywa. Jest potłuczony, ale żywy. Żadne stłuczenie nie wygląda poważnie i żadna kość nie jest złamana. Jego pistolet nadal funkcjonuje, chowa się i wysuwa z pochwy posłuszny impulsom myśli. Pyrrusanie umieją produkować solidne urządzenia. Medpakiet też działa. Jeśli więc zachowa rozsądek i potrafi utrzymać kierunek, to żywiąc się tym, co napotka po drodze, powinien zdołać dotrzeć do miast. Jakie mu tam zgotują przyjęcie, to już całkiem inna sprawa. Przekona się o tym na miejscu. Najpierw musi się tam dostać.

Po stronie pasywów stała planeta Pyrrus, wysysająca siły grawitacja, mordercza pogoda, krwiożercze zwierzęta. Czy zdoła przeżyć? Jakby dla uwypuklenia tych myśli niebo pociemniało i nadciągający deszcz zaszumiał w lesie. Jason zerwał się na nogi i obrał kierunek marszu, nim deszcz zaciemni pole widzenia. Na horyzoncie majaczył mgliście poszarpany łańcuch górski. Jason pamiętał, że przelatywali nad nim po wystartowaniu z miasta. Musi dotrzeć do tych gór. Potem będzie się martwił o dalszy etap podróży.

Podmuchy wiatru niosły kurz i liście, potem Jasona zmoczył deszcz. Przemokły, zmarznięty, już na początku marszu zmęczony, przeciwstawiał tej planecie śmierci chwiejną i niepewną siłę własnych nóg.

Nadszedł zmrok, a deszcz wciąż padał. Ciemność nie pozwalała na utrzymanie właściwego kierunku i nie było sensu iść dalej. Ponadto Jason był na skraju zupełnego wyczerpania. Noc zapowiadała się na dżdżystą. Drzewa były grube i śliskie i nie mógłby się wspiąć na żadne z nich nawet w jednogieowym świecie. Miejsca osłonięte, które spenetrował — pod zwalonymi pniami i w gęstwinie krzaków — były równie mokre jak reszta lasu. W końcu skulił się po zawietrznej stronie jakiegoś drzewa i zasnął dygocąc z zimna w strugach oblewającej go wody.

Deszcz ustał około północy i temperatura znacznie się obniżyła. Jasonowi śniło się, że zamarza, i kiedy się obudził, stwierdził, że sen o mało nie stał się rzeczywistością. Prószył drobny śnieżek, przysypując ziemię, a wiatr niósł go na Jasona. Mróz kąsał, a kichnięcie wywoływało ból w piersi. Obolałe i zdrętwiałe ciało pragnęło tylko spoczynku, ale ostatnia iskierka rozsądku zmusiła Jasona do powstania. Jeżeli będzie leżał, na pewno umrze. Opierając się jedną ręką o pień drzewa, aby nie upaść, zaczął dreptać wokół. Powłócząc nogami chodził tak wkoło drzewa, aż chłód nieco ustąpił. Znużenie spowiło go niby krępujący ruchy szary koc. Chodził tak i chodził dookoła drzewa z zamkniętymi przez większość czasu oczyma, które otwierał tylko wtedy, gdy upadł i musiał z wysiłkiem dźwignąć się znów na nogi.

O świcie słońce wyprażyło śnieżne chmury. Jason oparł się plecami o pień i mrużąc powieki patrzył w niebo bolącymi oczyma. Gdzie spojrzeć, ziemia była biała, tylko wokół drzewa czerniała wydeptana przez niego błotnista ścieżka. Wsparty o gładki pień drzewa, Jason osunął się na ziemię, wystawiając ciało na działanie promieni słonecznych.

Z wyczerpania kręciło mu się w głowie i usta miał popękane z pragnienia. Nieustający kaszel szarpał mu płuca ognistymi pazurami. Chociaż słońce stało jeszcze nisko, jego promienie prażyły skórę, gorącą i suchą.

Nie było dobrze. Myśl ta nękała nieustannie jego umysł, póki wreszcie się z tym nie pogodził. Zastanawiał się i zastanawiał, czemu nie było dobrze? Że czuje się, jak czuje.

Zapalenie płuc. Miał wszystkie jego symptomy.

Wyschnięte wargi pękły, gdy się uśmiechnął, i krew je zwilżyła. Uniknął wszystkich niebezpieczeństw ze strony świata zwierzęcego na Pyrrusie, wszelkich drapieżników i trujących gadów, a uległ najmniejszej bestii. Ale ma na nią lekarstwo. Podwinąwszy rękaw drżącymi palcami, przyłożył medpakiet do obnażonego ramienia. Aparat pstryknął i zaczął buczeć, wiedział, że to coś oznacza, ale nie pamiętał co. Uniósł aparaturę do góry i zobaczył, że jedna ze strzykawek wystaje do połowy ze swojej oprawki. Jasna sprawa. W strzykawce nie ma antybiotyku, którego zażądał analizator. Wymagała ponownego napełnienia.

Jason zaklął i wyrzucił bezużyteczne urządzenie. Upadło w wodę i zatonęło. Koniec z lekami, koniec z medpakietem, koniec z Jasonem dinAlt. Samotnym bojownikiem walczącym z niebezpieczeństwami planety śmierci. Wystarczyło, że spędził zaledwie dzień, zdany na własne siły, a już miał podpisany na siebie wyrok śmierci.

Zdławiony ryk rozdarł ciszę za jego plecami. Jason obrócił się, padł na ziemię i strzelił jednym płynnym ruchem. Zanim do jego świadomości dotarło, co się stało, już było po wszystkim. Pyrryjski trening usytuował jego refleks na płaszczyźnie przedkorowej. Jason patrzył na ohydną bestię dogorywającą o krok od niego i zdał sobie sprawę, że nieźle go wyszkolono.

Pierwszą reakcją był żal, że zabił jednego z psów karczowników. Kicdy się jednak bliżej przypatrzył zwierzęciu, stwierdził, że ma ono nieco inne plamy na sierści, wielkość i usposobienie. Aczkolwiek miało cały przód wyrwany i krew z niego tryskała przedśmiertnymi bryzgami, mimo to starało się dopaść Jasona. Zanim mgła śmierci zasnuła oczy zwierzęcia, zdołało doczołgać się niemal do jego stóp.

Nie był to pies karczowników, chociaż istniała szansa, że stanowił jego dzikiego pobratymca. Pozostawał z nim w takim samym stosunku pokrewieństwa, co wilk z psem. Jason zastanawiał się, czy istnieje jeszcze jakieś podobieństwo tych zwierząt do wilków. Czy także polują stadami?

Na myśl o tym uniósł wzrok — i zrobił to w samą porę. Wśród drzew poruszały się ogromne cielska otaczające go kołem. Kiedy ustrzelił dwa z nich, pozostałe warcząc cofnęły się w las. Lecz nie odstępowały. Wcale nie wystraszone śmiercią towarzyszy, stały się jeszcze bardziej natarczywe.

Jason siedział oparty plecami o drzewo i czekał, aż któreś się zbliży, i wtedy strzelał. Za każdym strzałem i śmiertelnym rykiem, rozjuszone zwierzęta atakowały zajadlej. Niektóre rzucały się na siebie wzajem, dając upust rosnącej wściekłości. Jedno z nich stanęło na tylnych łapach i darło pazurami wielkie płaty kory z drzewa. Jason strzelił do niego, ale było za daleko, aby mógł trafić.

Zdał sobie sprawę, że gorączka, która go trawiła, miała swoje dobre strony. Wiedział, iż będzie żył tylko do zachodu słońca albo do chwili wyczerpania się amunicji. Jednakże nie trapił się tym faktem. Był zobojętniały na wszystko. Siedział całkowicie odprężony, podnosząc rękę tylko po to, aby oddać strzał. Co kilka minut musiał wstawać i zaglądać za pień drzewa, czy któreś ze zwierząt nie zachodzi go od tyłu. Pomyślał, że lepiej by było siedzieć za jakimś mniejszym drzewem, ale nie chciało mu się tracić sił na zmianę miejsca.

Gdzieś po południu wystrzelił ostatni nabój. Zabił nim zwierzę, któremu pozwolił podejść bardzo blisko. Zauważył przedtem, że na większą odległość chybia. Zwierzę ryknęło i padło bez życia, a inne zawyły i cofnęły się. I właśnie wtedy drugie zwierzę odsłoniło się i Jason pociągnął za cyngiel.

Usłyszał tylko cichutkie pstryknięcie. Spróbował jeszcze raz, w nadziei, że to niewypał, ale znów usłyszał tylko pstryknięcie. Magazynek był pusty, tak samo zresztą jak ładownica z zapasowymi magazynkami u pasa. Przypomniał sobie mgliście, że je wymieniał, ale nie pamiętał, kiedy ani ile razy.