Выбрать главу

A więc nadszedł koniec. Mieli rację ci, którzy mówili, że Pyrrus go zmoże. Chociaż nie powinni byli tego mówić. Ich w końcu Pyrrus też zabije. Pyrrusanie nigdy nie marli w łóżkach. Dawni Pyrrusanie nigdy nie umierali, byli po prostu zjadani.

Teraz, gdy już nie musiał mieć się na baczności i strzelać, gorączka wzięła nad nim górę. Chciał spać i wiedział, że będzie to długi sen. Spod na wpół przymkniętych oczu patrzył, jak krwiożercze zwierzęta powoli zacieśniają krąg. Jedno z nich znalazło się na odległość skoku — Jason widział jego prężące się mięśnie.

Skoczyło. Wywijając kozła w powietrzu i padając bezwładnie na ziemię. Krew ciekła mu z rozwartej paszczy, a z boku głowy wystawał krótki metalowy bełt.

Z zarośli wyszli dwaj mężczyźni i stanęli patrząc na leżącego Jasona. Sama ich obecność wystarczyła, aby zwierzęta umknęły. Karczownicy. Jasonowi tak się spieszyło do miasta, że zapomniał o karczownikach. Był bardzo rad, że przyszli, że w ogóle istnieją. Nie mógł mówić, więc uśmiechnął się do nich z wdzięcznością. Sprawiło mu to ból i po chwili zapadł w sen.

24

Jason nie wiedział, co się z nim później działo. Pozostało mu tylko w pamięci mgliste wrażenie ruchu, otaczających go wielkich zwierząt, zarys ścian, zapach dymu drzewnego, szmer głosów. Czuł się zbyt zmęczony, aby to miało dla niego większe znaczenie. Było mu dużo łatwiej niczym się nie interesować.

— Najwyższy czas — rzekł Rhes. — Jeszcze parę dni takiego leżenia bez czucia, a bylibyśmy cię pogrzebali, mimo że wciąż oddychałeś.

Jason patrzył na niego mrugając powiekami i próbując skupić wzrok na rozmazanym zarysie twarzy nad sobą. W końcu poznał Rhesa i chciał mu odpowiedzieć, ale skończyło się tylko na ataku wyczerpującego kaszlu. Ktoś przyłożył mu kubek do warg i słodki płyn spłynął mu w gardło. Jason odpoczął i spróbował znowu:

— Od jak dawna tu jestem? — Głos był słaby i jakiś daleki. Jason ledwie go rozpoznał.

— Od ośmiu dni. Czemu nie słuchałeś tego, co ci mówiłem? — rzekł Rhes. — Powinieneś był zostać przy statku. Nie pamiętasz, co mówiłem o lądowaniu w jakimkolwiek miejscu na tym kontynencie? Nieważne, za późno, żeby się tym martwić. Na przyszłość słuchaj, co do ciebie mówię. Nasi ludzie działali szybko i byli na miejscu rozbicia statku przed zmrokiem. Znaleźli poobalane drzewa oraz miejsce zatopienia statku i początkowo sądzili, że ty też utonąłeś. Potem jeden z psów wytropił twój ślad, ale zgubił go w nocy na bagnach. Ludzie dobrze się namęczyli w tym błocie i śniegu, zanim znów natrafili na twój trop. Następnego popołudnia już chcieli słać po pomoc, ale usłyszeli twoje strzały. Z tego, co słyszę, przybyli w samą porę. Szczęście, że jeden z nich był mówcą i skłonił te dzikie psy do odejścia. W przeciwnym razie musieliby je wszystkie pozabijać, a to byłoby niezbyt pożądane.

— Dzięki za ocalenie — powiedział Jason. — Byłem naprawdę w nie lada opałach. Co się później stało? Byłem pewny, że już po mnie. Rozpoznałem u siebie wszystkie objawy zapalenia płuc. A to, w moich warunkach, przy braku leczenia, gwarantowało śmierć. Wygląda, że nie miałeś racji, twierdząc, iż wasze leki są na nic… w moim przypadku podziałały.

Umilkł widząc, że Rhes pokręcił głową przecząco, a na jego twarzy odmalowało się przygnębienie. Jason rozejrzał się i zobaczył Naxę i jeszcze jednego mężczyznę. Byli przygnębieni, podobnie jak Rhes.

— Co się stało? — spytał Jason, wietrząc jakieś nieszczęście. — Jeżeli wasze leki nie podziałały, to co mnie uleczyło? Nie medpakiet. Był przecież zużyty. Pamiętam, że go zgubiłem albo wyrzuciłem.

— Konałeś — zaczął wyjaśniać Rhes. — Nie mogliśmy cię wyleczyć. Tylko maszyna lecznicza śmieciarzy mogła to zrobić.

Wzięliśmy ją od kierowcy ciężarówki, która zabiera od nas żywność.

— Ale jak? — zapytał oszołomiony Jason. — Mówiłeś mi, że miasto wzbrania wam swoich leków. Kierowca nie mógł wam dać własnego medpakietu, chyba że…

Rhes kiwnął głową i dokończył:

— … był martwy. Oczywiście, że był martwy. Sam go zabiłem. Zrobiłem to z ogromną przyjemnością.

Jason czuł się zdruzgotany. Opadł na poduszki myśląc, o tych wszystkich, którzy zginęli, odkąd przybył na Pyrrusa. O ludziach, którzy oddali życie, aby go ocalić, aby on mógł żyć, którzy oddali życie dla jego idei. Dźwigał na sobie ciężar winy, o którym nie mógł nawet myśleć. Czy skończy się na samym Krannonie… czy ludzie z miasta spróbują pomścić jego śmierć?

— Czy nie zdajesz sobie sprawy, co to znaczy! — wydyszał z trudem. — Śmierć Krannona obróci miasto przeciwko wam. Nie będzie więcej dostaw. Zaczną was atakować, zabijać…

— Wiemy o tym doskonale! — Rhes pochylił się, głos jego stał się chrapliwy, pełen napięcia. — Nie była to łatwa decyzja. Zawsze prowadziliśmy handel wymienny ze śmieciarzami. Ciężarówki przewożące towary są nietykalne. To była nasza jedyna i ostatnia więź z galaktyką, a także nadzieja skontaktowania się z nią.

— A jednak zerwaliście ją, aby mnie ocalić… czemu?

— Tylko ty możesz nam dać pełną odpowiedź na to pytanie. Na miasto został przypuszczony potężny szturm, widzieliśmy, jak pękają jego mury. W jednym miejscu musiały nawet ulec przesunięciu. W tym samym czasie statek kosmiczny znajdował się nad oceanem i rzucał jakieś bomby… donoszono o wielkich rozbłyskach. Potem statek powrócił i ty z niego uciekłeś na mniejszym. Strzelali do ciebie, ale cię nie zabili. Mniejszy statek też nie uległ zniszczeniu. Podjęliśmy próbę wydobycia go z bagien. Co to wszystko znaczy? Nie mieliśmy pojęcia. Wiedzieliśmy tylko, że dzieje się coś ogromnie ważnego. Byłeś żywy, ale na pewno byś umarł, nim zdołałbyś nam to wytłumaczyć. Ten mały statek może się da naprawić. Może to właśnie był twój plan i dlatego ukradłeś ten statek dla nas. Nie mogliśmy pozwolić ci umrzeć, choćby to miało nas kosztować otwartą wojnę z miastem. Przedstawiliśmy sytuację naszym ludziom, których zdołaliśmy dosięgnąć przez komunikatory, i wszyscy byli za tym, żeby cię ocalić. Zabiłem więc śmieciarza dla leków, jakie miał przy sobie, a potem zajeździłem na śmierć dwa dorymy, aby zdążyć tu na czas. A teraz powiedz nam, co to wszystko znaczy. Jaki jest twój plan? W jakim stopniu nam dopomoże?

Poczucie winy zaciążyło na Jasonie i odebrało mu mowę. Przyszła mu na myśl pradawna legenda o Jonie, który rozbił statek i wszyscy na nim zginęli, a on sam przeżył. Czyżby był jak ten Jona? Czy zniszczył świat? Jakżeby mógł przyznać się tym ludziom, że wziął rakietę tylko po to, aby ocalić własną skórę?

Pyrrusanie pochylili się czekając na jego słowa. Jason zamknął oczy, aby nie widzieć ich twarzy. Cóż mógł im powiedzieć? Gdyby wyznał prawdę, zabiliby go z miejsca, uznając to za sprawiedliwe załatwienie sprawy. Wcale się nie bał śmierci, ale gdyby umarł, śmierć tamtych wszystkich byłaby daremna. A przecież nadal istniała możliwość położenia kresu tej wojnie planetarnej. Miał teraz w ręku potrzebne fakty, pozostało. tylko je zestawić. Gdyby nie był tak zmęczony, dostrzegłby rozwiązanie. Było tuż, w jakimś zakamarku jego mózgu, czekało, aby je wywlec na światło dzienne.

Nagle zadudniły czyjeś ciężkie kroki przed chatą i zabrzmiał stłumiony krzyk. Nikt prócz Jasona nie zwrócił na to uwagi. Każdy czekał w napięciu na jego odpowiedź. Jason wytężał umysł, ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Cokolwiek zrobi, nie może teraz wyznać prawdy. Gdyby umarł, umarłaby wraz z nim wszelka ich nadzieja. Musi skłamać, by zyskać na czasie, a potem znajdzie właściwe rozwiązanie, które wydaje się tak złudnie bliskie. Był jednak zbyt zmęczony, by móc wymyślić jakieś przekonywające kłamstwo.