Potem zaczęła się obłąkańcza jazda jak w koszmarnym śnie. Kerk jechał z wyraźną pogardą dla śmierci. Co chwila wyruszały za nimi w pościg inne samochody i gubiły się na zakrętach, które Kerk pokonywał na dwóch kołach. Przejechali takim slalomem prawie całą długość kosmodromu, znacząc swój szlak dymiącym chaosem.
Pozostawili pościg daleko w tyle i przed nimi widniała już tylko smukła wieżyca „Dumy Darkhanu”.
Statek międzyplanetarny był otoczony mocnymi zasiekami z drutu kolczastego, co świadczyło o pozycji, jaką tu posiadał ze względu na swe planetarne pochodzenie. Brama była zamknięta i strzeżona przez żołnierzy, którzy w oczekiwaniu na nadjeżdżający samochód stali z bronią gotową do strzału. Kerk nawet nie próbował się do nich zbliżać. Wcisnął gaz do deski i skierował wóz na zasieki z drutu.
— Zakryj twarz! — krzyknął.
Zderzenie nastąpiło, zaledwie Jason zdążył zasłonić głowę rękami.
Zgrzytnął rozrywany metal, drut się napiął, owinął wokół samochodu, ale nie pękł. Siła zderzenia rzuciła Jasonem o wyściełaną deskę rozdzielczą. Widząc, jak Kerk wyłamuje drzwi, zdał sobie sprawę, że to koniec jazdy. Kerk musiał dostrzec zmętniały wzrok Jasona, bez słowa dźwignął go i rzucił na maskę rozbitego samochodu.
— Przełaź przez przegięty drut i gnaj do statku! — krzyknął.
Aby nie było żadnych wątpliwości, o co mu chodzi, Kerk natychmiast puścił się biegiem na złamanie karku. Jasonowi nie chciało się wierzyć, by ktoś ważący tyle co ten Pyrrusanin, mógł biec tak szybko. Poruszał się raczej jak szarżujący czołg niż jak człowiek. Jason otrząsnął się z zamroczenia i pognał za nim. Jednakże zdołał pokonać zaledwie połowę drogi, gdy Kerk znalazł się już przy schodni. Była odczepiona i pracownicy przestali ją odtaczać, gdy olbrzym wbiegł na jej stopnie.
Znalazłszy się na szczycie odwrócił się i zaczął strzelać do żołnierzy, którzy nacierali przez otwartą bramę. Atakujący padli na ziemię, podczołgali się i odpowiedzieli ogniem na jego ogień. Tylko kilka strzałów skierowano w stronę biegnącego Jasona.
Jason widział to wszystko jak w zwolnionym filmie. Stojący na szczycie schodni Kerk spokojnie odpowiadał na ogień, którym zasypywali go żołnierze. Mógł w jednej chwili znaleźć schronienie we wnętrzu statku, nie czynił tego jednak chcąc osłonić Jasona.
— Dzięki — wydusił z trudem Jason, wskakując na ostatnie stopnie schodni, po czym przesadził odstęp dzielący schodnię od statku i padł na podłogę.
— Nie ma za co — odparł Kerk wskakując za nim i wymachując pistoletem, aby ochłodzić lufę.
Stojący poza zasięgiem ognia z zielni oficer o surowej twarzy mierzył ich wyrokiem od stóp do głów.
— Co się tu, u diabła, dzieje? — warknął.
Kerk dotknął poślinionym palcem lufy i schował pistolet do pochwy.
— Jesteśmy lojalnymi obywatelami innego systemu i nie popełniliśmy żadnego przestępstwa. Te cassylijskie dzikusy nie zasługują na towarzystwo ludzi cywilizowanych. Udajemy się na planetę Darkhan… oto nasze bilety… i jesteśmy teraz, jak wnoszę, na jej suwerennym terytorium. — Ostatnie słowa wypowiedział pod adresem cassylijskiego oficera, który wdrapał się na szczyt schodni i właśnie unosił rewolwer do góry.
Trudno go było za to winić. Widział, że ci tak pilnie poszukiwani złoczyńcy mu się wymykają. W dodatku na pokładzie darkhańskiego statku. Poniósł go gniew, więc chwycił za rewolwer.
— Wychodźcie stąd dranie! Nie uciekniecie tak łatwo. Wychodzić wolno i z podniesionymi do góry rękami, bo będę strzelał… Czas jakby się zatrzymał i chwila wlokła się w nieskończoność.
Rewolwer był wymierzony w Kerka i Jasona, z których żaden nawet nie próbował sięgnąć po broń.
Lufa drgnęła lekko, gdy oficer statku darkhańskiego się poruszył, a potem znów została wymierzona w dwóch zbiegów. Oficer darkhański zrobił tylko jeden krok, ale to wystarczyło, by się znalazł przy czerwonej skrzynce wpuszczonej w ścianę śluzy. Szybkim ruchem otworzył skrzynkę i przytknął palec do umieszczonego w niej guzika. Odsłonił w uśmiechu wszystkie zęby. Podjął decyzję, a pomogła mu w tym arogancja cassylijskiego oficera.
— Niechaj tu, na terytorium Darkhanu, padnie choćby jeden strzał, a przycisnę guzik! — krzyknął. — A ty wiesz, co to oznacza… każdy wasz statek jest zaopatrzony w podobne urządzenia. Spróbuj tylko strzelić na tym statku, a nacisnę guzik. Wszystkie bezpieczniki stosu atomowego zostaną zwolnione — i połowa waszego zasranego miasta wyleci w powietrze. — Uśmiech zastygł mu na twarzy i nie było cienia wątpliwości, że spełni swoją groźbę. — No, strzelaj! Z przyjemnością nacisnę ten guzik.
Syrena startowa już wyła i napis: „Zamknąć śluzę” zaczął pulsującym światłem wyrażać gniewne ponaglenia z mostku kapitańskiego. Czterej mężczyźni patrzyli na ciebie jak aktorzy w ponurym dramacie.
Po chwili oficer cassylijski tłumiąc bezsilny gniew obrócił się na pięcie i zeskoczył na schodnię.
— Wszyscy pasażerowie na miejsca. Start za czterdzieści pięć sekund. Opuścić śluzę — zakomenderował oficer darkhańskiego statku, zamykając czerwoną skrzynkę. Ledwie zdążyli paść na fotele akceleracyjne, gdy „Duma Darkhanu” wzbiła się w powietrze.
5
Gdy tylko statek znalazł się na orbicie, kapitan kazał sprowadzić Jasona i Kerka. Kerk zabrał głos i opowiedział wszystko szczerze o wydarzeniach minionej nocy. Jedyne, co zataił, to, że Jason był zawodowym graczem. Pyrrusanin nakreślił piękny obraz dwóch obdarzonych szczęściem nieznajomych, których złe siły Cassylii chciały pozbawić uczciwej wygranej. Wszystko to świetnie przystawało do z dawna wyrobionego sądu kapitana o Cassylii. W końcu więc pogratulował swojemu oficerowi słuszności zachowania i zabrał się do pisania długiego raportu dla swoich władz. Życzył obu mężczyznom wszystkiego najlepszego i poprosił, aby czuli się na jego statku jak u siebie.
Była to krótka podróż. Jason ledwie zdążył się zdrzemnąć, a już wylądowali na Darkhanie. Ponieważ nie mieli bagażu, pierwsi przeszli przez komorę celną. Wyszli z niej w samą porę, żeby zobaczyć jak inny statek ląduje w odległym szybie. Kerk zatrzymał się, aby mu się przyjrzeć, i Jason pobiegł wzrokiem śladem jego spojrzenia. Statek był szary, pokiereszowany. Miał przysadziste kształty frachtowca — ale był uzbrojony w liczne wielkokalibrowe działa jak krążownik.
— Twój, oczywiście — zauważył Jason.
Kerk skinął głową i ruszył w stronę statku. Kiedy podeszli, jedna ze śluz się otworzyła, ale nikt nie wyszedł im na spotkanie. Wysunęły się natomiast zdalnie sterowane schodki. Kerk wspiął się po nich, a Jason podążył za nim nachmurzony. Odniósł wrażenie, że ta bezceremonialność jest w tym wypadku nieco przesadzona.
Ale Jason zaczynał się oswajać z pyrryjskimi zwyczajami. Przyjęcie ambasadora na statku było takie, jak oczekiwał. To znaczy nie było żadnego. Kerk sam zamknął śluzę, po czym zabrzmiała syrena startowa i usiedli na fotelach. Ryknęły główne silniki odrzutowe i przyspieszenie spłaszczyło Jasona.
Nie ustało jak zwykle po chwili. Wzrastało natomiast coraz bardziej, wyciskając powietrze z płuc i oślepiając. Zaczął krzyczeć, ale nie słyszał własnego głosu poprzez rozdzierający uszy ryk. Szczęściem zemdlał.
Kiedy odzyskał przytomność, statek znajdował się w zerowym punkcie grawitacji. Jason miał oczy zamknięte i czekał, aż ból ustąpi. Nagle usłyszał głos Kerka stojącego koło fotela:
— Moja wina, Meto. Powinienem był powiedzieć, że mamy jednogieowca na pokładzie. Może byś wtedy trochę złagodziła ten swój gruchocący kości start.