Słysząc to Meta pokręciła głową.
— Trudno mi sobie wyobrazić, że może istnieć takie miejsce. Ale jestem przekonana, że nie mogłabym go polubić.
— Na pewno nie. — Jason uśmiechnął się. — Znalazłszy się więc w kosmosie, bez żadnych prawomyślnych talentów i umiejętności, zajmowałem się różnymi rzeczami od przypadku do przypadku. W tym wieku technologii byłem całkowicie nieprzystosowany. Och, na pewno dałbym sobie świetnie radę w wojsku, ale nie lubię wykonywać cudzych rozkazów. Ilekroć natomiast brałem udział w grach hazardowych, zawsze szło mi nieźle, toteż z czasem zająłem się wyłącznie nimi. Ludzie są wszędzie tacy sami, więc bez względu na to, gdzie jestem, zawsze świetnie sobie radzę.
— Wiem, co masz na myśli, mówiąc, że ludzie są tacy sami, ale są również tacy i n n i — powiedziała. — Bardzo niejasno się wyrażam, prawda? Chodzi mi o to, że u siebie wiem, co ludzie zrobią, i wiem zarazem dlaczego. Na innych planetach oczywiście postępują bardzo podobnie, jak sam powiedziałeś, ale mam straszny kłopot ze zrozumieniem czemu. Lubię na przykład próbować dań miejscowej kuchni, gdy zatrzymujemy się na jakiejś planecie, i jeśli mam na to czas, zawsze to zrobię. Koło każdego kosmodromu są w pobliżu bary i restauracje, więc je odwiedzam. I zawsze wtedy mam kłopoty z mężczyznami. Chcą mnie częstować napojami, trzymać za rękę.
— No cóż, samotna dziewczyna w portowych lokalach musi wzbudzać zainteresowanie.
— Och, wiem o tym — odparła. — Nie rozumiem tylko, dlaczego nie słuchają, kiedy im mówię, że nie jestem zainteresowana i żeby mnie zostawili w spokoju. Zwykle śmieją się tylko i przysiadają się do mnie. Ale stwierdziłam, że jest na to bardzo skuteczny sposób. Mówię po prostu takiemu, że jak nie odejdzie, to mu złamię rękę.
— I to go odstrasza? — spytał Jason.
— Nie, jasne, że nie. Ale jak mu złamię rękę, to odchodzi. A wtedy inni też przestają się naprzykrzać. Wszystko to bywa bardzo kłopotliwe i jedzenie jest zwykle okropne.
Jason nie roześmiał się. Zwłaszcza gdy zdał sobie sprawę, że ta dziewczyna naprawdę potrafiłaby złamać rękę każdemu portowemu opryszkowi w galaktyce. Stanowiła dziwną mieszaninę siły i naiwności, jak jeszcze nikt ze znanych mu dotąd ludzi. Znowu uświadomił sobie, że musi odwiedzić planetę, na której rodzą się tacy jak ona i Kerk.
— Opowiedz mi o Pyrrusie — poprosił. — Czemu oboje z Kerkiem z góry zakładacie, że padnę trupem, jak tylko tam wyląduję? Jak ta planeta wygląda?
Jej twarz stała się lodowata.
— Nie mogę. Sam będziesz musiał się o tym przekonać. To jedno wiem po zwiedzeniu innych światów. Pyrrus jest czymś, czego wy, ludzie galaktyki, nigdy nie doświadczyliście. Nie chcecie wierzyć, póki nie stanie się za późno. Czy obiecasz mi coś?
— Nie — odpowiedział. — Przynajmniej, zanim się nie dowiem, co to jest.
— Nie opuszczaj statku, jak wylądujemy. Tu będziesz bezpieczny, a ja za kilka tygodni polecę znowu z jakimś ładunkiem. — Niczego takiego ci nie obiecuję. Wyjadę, kiedy będę chciał.
— Jason wiedział, że za jej słowami musi się coś kryć, ale gniewała go ta jej z góry zakładana wyższość.
Meta w milczeniu dokończyła obliczeń. Na mostku zapanowała atmosfera napięcia, która obojgu odebrała ochotę do rozmowy.
Dopiero następnego dnia podróży zobaczył ją ponownie, i to zupełnie przypadkowo. Stała pod kopułą astrogacyjną i patrzyła w roziskrzoną czerń nieba. Tym razem nie pełniła służby i była ubrana nie w kombinezon, lecz w przewiewny, obcisły i lekko połyskujący szlafrok.
Uśmiechnęła się do niego.
— Gwiazdy są takie cudowne. Chodź, zobacz.
Jason stanął tuż przy niej i spojrzał w niebo. Znał dobrze te z grubsza geometryczne wzory na niebie, które go zawsze tak bardzo pociągały. Tym razem były jeszcze bardziej fascynujące. Sprawiła to niepokojąca obecność Mety w mrocznej ciszy pod kopułą. Zadarta w górę głowa dziewczyny niemal wspierała się o jego ramię. Jej włosy, których zapach chłonął z lubością, zasłaniały część nieba.
Niemal bez zastanowienia objął ją i poczuł pod cienkim szlafrokiem ciepłe, jędrne ciało. Nie oburzyła się na to, a nawet przykryła jego dłonie swymi.
— Uśmiechasz się — powiedziała. — Więc też lubisz gwiazdy. — Bardzo — odparł. — Ale nie dlatego się uśmiecham. Przypomniało mi się, co opowiadałaś. Czy złamiesz mi rękę, Meto?
— Za nic w świecie — odrzekła z ogromną powagą, a potem też się uśmiechnęła. — Lubię cię bardzo, chociaż nie jesteś Pyrrusaninem. A ostatnio czułam się taka samotna…
Spojrzała na niego i wtedy ją pocałował. Odwzajemniła mu ten pocałunek z namiętnością, w której nie było wstydu ani fałszywej skromności.
— Moja kajuta jest tu obok, w korytarzu — powiedziała.
6
Odtąd stale przebywali razem. Gdy Meta pełniła dyżur, przynosił jej na mostek posiłki i rozmawiali. Jason niewiele dowiedział się jednak o jej świecie — na zasadzie niemego porozumienia nie poruszali tego tematu. Opowiadał jej o licznych planetach, które zwiedził, i ludziach, jakich poznał. Meta była chłonną słuchaczką i czas szybko im mijał. Cieszyli się wzajem swoją bliskością i była to dla nich wspaniała podróż.
Potem się skończyła.
Na statku znajdowało się czternaście osób, mimo to Jason nigdy nie widział ich więcej jak dwie, trzy naraz. Pełnili swoje obowiązki według ściśle ustalonego harmonogramu. Poza służbą Pyrrusanie zajmowali się własnymi sprawami i byli całkowicie samowystarczalni. Dopiero gdy statek wszedł na nową orbitę i z głośników padło słowo: „Odprawa”, zebrali się wszyscy.
Kerk wydał polecenia w związku z lądowaniem, po czym zadano kilka pytań. Wszystkie dotyczyły spraw technicznych i Jason nie starał się ich zrozumieć. Uwagę jego przyciągało natomiast samo zachowanie Pyrrusan. Mówili i poruszali się teraz znacznie szybciej. Byli jak żołnierze szykujący się do bitwy.
Po raz pierwszy uderzyło Jasona ich wzajemne podobieństwo. Nie żeby wyglądali tak samo, czy też to samo robili. Powodem tego uderzającego podobieństwa był sposób ich poruszania się i reagowania. Stali się jak wielkie, skradające się koty. Chodzili szybko, pełni napięcia i jakby stale gotowi do skoku, a ich oczy wciąż były rozbiegane.
Jason spróbował porozmawiać z Metą po odprawie, ale zrobiła się dla niego niemal obca. Odpowiadała monosylabami i nie patrzyła mu w oczy. Ledwie zdawała się go dostrzegać. Właściwie nie miał jej nic do powiedzenia, więc ruszyła w dalszą drogę. Wyciągnął rękę, żeby ją zatrzymać, ale się rozmyślił. Porozmawia kiedy indziej.
Kerk był jedynym człowiekiem, który zwrócił na niego uwagę — ale też tylko po to, aby mu kazać usiąść na fotelu akceleracyjnym.
Lądowania Mety były nieporównanie gorsze od jej startów. Przynajmniej gdy lądowała na Pyrrusie. Zaczęło się od, szeregu nagłych przyśpieszeń. W pewnym momencie nastąpił swobodny spadek, który wydawał się nieskończony. Rozległ się głośny łomot czegoś o kadłub statku, wstrząsający całą jego konstrukcją. Wyglądało to raczej na jakąś bitwę niż lądowanie i Jason zastanawiał się, ile w tym wrażeniu może być prawdy.
Kiedy statek wreszcie wylądował, Jason nawet o tym nie wiedział. Dwugieowość planety odczuwał jak przeciążenie wywołane hamowaniem. Dopiero opadające wycie silników przekonało go, że już wylądowali. Rozpięcie pasów i wyprostowanie się przyszło mu z trudem.