Выбрать главу

Rankiem znowu podjęto przerwany marsz. Doszli do znaku granicznego, a gdy niewolnicy się zatrzymali, Jason polecił im go minąć. Uczynili to chętnie, spodziewając się, że będą świadkami pasjonującej walki o władanie nad pogwałconą przestrzenią życiową. Ich nadzieje były usprawiedliwione, gdyż nieco później, daleko po prawej, zobaczyli inną tyralierę niewolników. Odłączyła się od nich jakaś postać i podbiegła w ich kierunku.

— Nienawidzę cię, Ch'aka! — wrzasnął zbliżając się Fasimba, ale tym razem rzeczywiście mówił to, co myślał. — Wszedłeś na mój teren! Zabiję cię!

— Jeszcze nie teraz — zawołał w odpowiedzi Jason.

— Aha, ja też cię nienawidzę, Fasimba, przepraszam, że zapomniałem o formalnościach. Nie chcę ani skrawka twojej ziemi i stare umowy, jakiekolwiek były, są wciąż ważne. Chciałbym tylko z tobą pomówić.

Fasimba zatrzymał się, ale swój kamienny młot trzymał w pogotowiu. Wciąż zachowywał czujność.

— Masz nowy głos, Ch'aka.

— Mamy nowego Ch'akę. Stary Ch'aka wącha kwiatki od spodu. Chciałbym odkupić od ciebie niewolnika, a potem sobie pójdziemy.

— Ch'aka dobrze się bił. Musisz być dobrym wojownikiem, Ch'aka. — Potrząsnął gniewnie swym młotem. — Nie taki dobry jak ja, Ch'aka.

— Jasna sprawa, jesteś najlepszy, Fasimba. Dziewięciu niewolników z dziesięciu chce, żebyś był ich panem. Słuchaj, czy nie moglibyśmy załatwić naszej sprawy, potem zabiorę stąd moją bandę. — Popatrzył na zbliżających się niewolników, próbując odnaleźć wśród nich Mikaha. — Chciałbym odebrać niewolnika z dziurą w głowie. Dam ci w zamian dwóch, których sam wybierzesz. Co ty na to?

— Dobry handel, Ch'aka. Wybierzesz jednego mojego, możesz wziąć najlepszego, a ja wezmę dwóch twoich. Ale dziury w głowie już nie ma. Za dużo kłopotu. Ciągle mówił. Noga mnie bolała od kopania. Pozbyłem się go.

— Zabiłeś?

— Po co marnować niewolnika. Sprzedałem go d'zertanoj. Dostałem strzały. Chcesz strzały?

— Nie tym razem, Fasimba, ale dziękuję za wiadomość. — Przez chwilę grzebał w torbie i wyjął kreno.

— Proszę, masz tu coś do jedzenia.

— Gdzie dostałeś zatrute kreno? — zapytał Fasimba z nieskrywanym zainteresowaniem. — Przydałoby mi się zatrute kreno.

— Wcale nie jest zatrute, doskonale nadaje się do jedzenia, no, w każdym razie jak wszystko tutaj.

— Jesteś bardzo śmieszny, Ch'aka — roześmiał się Fasimba. — Dam ci jedną strzałę za zatrute kreno.

— Rzucił strzałę na piasek daleko od siebie i odchodząc schwycił korzeń.

Gdy Jason podniósł strzałę, wygięła się. Przyjrzał się jej bliżej i zobaczył, że była przerdzewiała, a pęknięcie zostało sprytnie zamazane gliną. — W porządku — zawołał w ślad za Fasimba. — Poczekaj tylko, aż twój przyjaciel zje kreno.

Znowu ruszyli w drogę. Najpierw z powrotem do kopca granicznego, podczas gdy podejrzliwy Fasimba deptał im po piętach. Dopiero gdy Jason i jego grupa przekroczyli granicę, tamci powrócili do normalnych poszukiwań.

Potem rozpoczęli długi marsz do granic wewnętrznej pustyni. Ponieważ w czasie drogi musieli poszukiwać krenoj, minęły prawie trzy dni, zanim osiągnęli swój cel. Jason po prostu skierował swą tyralierę we właściwą stronę, ale gdy tylko stracił morze z oczu, miał jedynie dość mgliste pojęcie, jaki kierunek jest prawidłowy. Mimo wszystko nie zdradził się ze swą niewiedzą przed niewolnikami i dalej maszerowali drogą, która była najwidoczniej dobrze im znana. Podczas swej wędrówki zebrali i zjedli sporo krenoj, znaleźli dwie studnie, przy których napełnili swe skórzane bukłaki i wskazali Jasonowi skulone zwierzę siedzące przy norze. Udało mu się, ku ich niewypowiedzianej pogardzie, paskudnie chybić. Rankiem trzeciego dnia zobaczył na płaskim, horyzoncie linię graniczną, a przed południowym posiłkiem doszli do pofalowanego morza niebieskoszarych piasków.

Zniknięcie tego, co w myślach przywykł już nazywać pustynią, było zaskakujące. Tam, pod ich stopami był piach i żwir, tu i ówdzie trawy i życiodajne krenoj. Żyły tam zarówno zwierzęta, jak i ludzie, a choć walka o przetrwanie była bezpardonowa, w każdym razie jakoś się to udawało. W leżących przed nimi pustkowiach nie było widać żadnych przejawów życia, choć nie ulegało wątpliwości, że tam właśnie można znaleźć d'zertanoj. Musiało to oznaczać, że choć przestrzenie te sprawiały wrażenie nieskończonych, jak wierzyła w to Ijale, to jednak były gdzieś za nimi żyźniejsze ziemie. Podobnie jak góry, na odległej bowiem linii widnokręgu widzieli ledwo dostrzegalny zarys szarych szczytów.

— Gdzie znajdziemy cTzertanoj? — zapytał Jason najbliższego niewolnika. Ten jednak skrzywił się tylko i spojrzał w bok.

Jason miał pewne problemy z dyscypliną. Niewolnicy nie chcieli wykonywać jego rozkazów, zanim ich nie kopnął. Tresura ta była do tego stopnia zakorzeniona w ich świadomości, że rozkaz, któremu nie towarzyszył kopniak, po prostu nie był brany pod uwagę. Stała niechęć dinAlta do łączenia ustnego polecenia z środkami fizycznego przymusu była przyjmowana za oznakę słabości, w związku z czym niektórzy co bardziej krzepcy niewolnicy już oblizywali się patrząc na niego i rozważając swoje szansę. Jego wysiłki, by ulżyć losowi niewolników były skutecznie blokowane przez nich samych. Jason przeklął pod nosem ich zakamieniały upór i czubkiem buta kopnął niewolnika.

— Znaleźć ich za wielką skałą. — Odpowiedź była natychmiastowa.

We wskazanym kierunku widniała na skraju pustyni jakaś ciemna plama i gdy zbliżyli się do niej, Jason zorientował się, że jest to występ skalny obudowany do jednakowej wysokości cegłami i głazami. Za murem mogło się ukrywać wielu ludzi i wcale nie miał zamiaru ryzykować utraty swych cennych niewolników, czy też jeszcze cenniejszej własnej skóry, zbliżając się tam nieostrożnie. Krzyknął, cała tyraliera stanęła i poroz-siadała się na piasku, podczas gdy on przeszedł ostrożnie kilka metrów do przodu, trzymając w pogotowiu maczugę i podejrzliwie przyglądając się budowli.

To że istotnie byli tam ukryci obserwatorzy, stało się oczywiste, gdy zza węgła wyszedł mężczyzna i powoli skierował się w stronę Jasona. Był ubrany w luźną szatę i w jednym ręku niósł koszyk. Kiedy znalazł się mniej więcej w połowie drogi między swoją skałą a Jasonem, usiadł po turecku na piasku, koszyk zaś postawił obok. Jason uważnie rozejrzał się wokoło i uznał, że chyba nic mu nie zagraża i że nie musi obawiać się pojedynczego człowieka. Trzymając maczugę w pogotowiu podszedł i zatrzymał się w odległości dobrych trzech kroków od tamtego.

— Witaj, Ch'aka — rzekł mężczyzna. — Obawiałem się, że już cię nie zobaczę po naszym małym… eee… nieporozumieniu.

Mówił siedząc i głaskał skąpą bródkę. Głowę miał gładko ogoloną i równie opaloną jak twarz, której najbardziej rzucającym się w oczy elementem był wspaniały orli nos, stanowiący majestatyczną podporę pięknych okularów słonecznych. Były chyba wyrzeź-bione z kości i przylegały ściśle do twarzy, płaska zaś, nieprzezroczysta część w miejscu, gdzie powinny być soczewki, była poprzecinana cienkimi, poprzecznymi szczelinami. Podobne osłony oczu mogły być stosowane jedynie przy słabym wzroku, a siatka zmarszczek wskazywała na to, że człowiek ten jest już dość starj i nie może w niczym zagrozić Jasonowi.

— Chcieć coś — bez ogródek oznajmił Jason wzorem Ch'aki.

— Nowy głos i nowy Ch'aka — witam cię. Z tego poprzedniego był kawał łotra i mam nadzieję, że umarł w mękach. A teraz, przyjacielu Ch'aka, siądź i napij się ze mną. — Ostrożnie otworzył koszyk i wyjął zeń kamienny garnek i dwa wyszczerbione kubki.