— Skąd masz zatruty napój? — zapytał Jason, pamiętając o miejscowych zwyczajach. Z tego d'żerta-no był kawał spryciarza. Słysząc tylko głos Jasona, natychmiast zorientował się, że na stanowisku Ch'aki nastąpiła zmiana. — I jak masz na imię?
— Edipon — odparł starzec, pozornie nie zwracając uwagi na obrazę i schował przybory do picia. — Czego byś chciał? Oczywiście w granicach rozsądku. Zawsze potrzebujemy niewolników i zawsze chętnie handlujemy.
— Ja chcę niewolnika, ty dostać. Ja wymienię dwa za jeden.
Siedzący mężczyzna uśmiechnął się chłodno pod nosem. — Nie ma potrzeby mówić tak niegramatycznie jak barbarzyńcy z wybrzeża, z akcentu bowiem mogę się zorientować, że jest pan człowiekiem wykształconym. Którego niewolnika życzyłby pan sobie?
— Tego, którego niedawno kupił pan od Fasimby, Należy do mnie. — Jason zaprzestał językowego kamuflażu i jeszcze bardziej czujny obrzucił krótkim spojrzeniem okoliczne piaski. Ten stary, zasuszony pelikan był o wiele bystrzejszy, niż na to wyglądał i Jason wolał mieć się na baczności.
— Czy to wszystko, czego pan sobie życzył — zapytał Edipon.
— To wszystko, co mi na razie przychodzi do głowy. Proszę mi dać tego niewolnika, a potem być może porozmawiamy o innych interesach.
Śmiech Edipona brzmiał dość paskudnie i,Jason odskoczył gwałtownie, gdy staruch włożył dwa palce do ust i gwizdnął przeraźliwie. DinAlt słysząc szelest przesypywanego piasku obrócił się gwałtownie i zobaczył, jak w pozornie pustym miejscu pojawiają się ludzie, odsuwając drewniane pokrywy, zamaskowane wyrównaną warstwą piachu. Było ich sześciu, a każdy miał maczugę i tarczę. Jason przeklął swą głupotę, która kazała mu spotkać się z Ediponem w miejscu wybranym przez tamtego. Machnął maczugą za siebie, ale staruch już zwiewał pod osłonę skały. Jason ryknął z wściekłością i ruszył w stronę najbliższego mężczyzny, który do połowy wylazł już ze swej kryjówki. Człowiek ten wychwycił cios Jasona na wzniesioną tarczę, ale siła uderzenia była tak wielka, że wleciał z powrotem do dziury. Jason zaczął biec, ale pojawił się przed nim następny przeciwnik wymachujący swą maczugą. Nie sposób było go wyminąć, więc dinAlt runął na niego z pełną szybkością i przy akompaniamencie grzechotu wszystkich przewieszonych na nim kłów i pazurów. Zaatakowany mężczyzna cofnął się, a Jason celnym ciosem rozwalił mu tarczę. Zapewne nie skończyłoby się na tym, gdyby, nie nadbiegli pozostali, zmuszając Jasona do stawienia im czoła.
Walka, która się wywiązała, była krótka i zacięta. Dwóch atakujących leżało już na ziemi, a trzeci trzymał się za rozbitą głowę, gdy wreszcie pozostali korzystając z liczebnej przewagi zdołali przewrócić Jasona. Wezwał niewolników na pomoc, a potem zaczął ich przeklinać widząc, że siedzą spokojnie na ziemi przyglądając się, jak wiążą mu ręce sznurem i obdzierają z broni. Jeden z jego pogromców machnął na niewolników, ci zaś pokornie ruszyli w stronę pustyni. Klnącego w niebogłosy Jasona powleczono w tym samym kierunku.
W skierowanej w stronę pustyni części muru było szerokie przejście i gdy tylko Jason je przekroczył, poczuł, jak jego gniew natychmiast znika. Stało tam jedno z caroj, o których opowiadała mu Ijale, nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości. Teraz mógł zrozumieć, dlaczego dziewczyna nie mogła ustalić, czy owa rzecz była zwierzęciem, czy też nie. Pojazd miał przynajmniej dziesięć metrów długości i w ogólnych zarysach przypominał łódkę. Na jego dziobie osadzono wielki, niewątpliwie sztuczny łeb zwierzęcy pokryty futrem i ozdobiony rzędami wyrzeźbionych zębów oraz połyskującymi oczyma z kryształu. Dodatkowy kamuflaż pod postacią skór i niezbyt realistycznie wykonanych nóg nie byłby w stanie zmylić średnio inteligentnego sześciolatka z jakiejś cywilizowanej planety. Zamaskowanie takie mogło być czymś przekonywającym dla prymitywnych dzikusów, ale wspomniany sześciolatek natychmiast zorientowałby się, że jest to jakiś wehikuł, widząc pod spodem sześć wielkich kół. Były zaopatrzone w głębokie nacięcia i pokryte jakąś gumopodobną substancją. Jason nie mógł dostrzec żadnego silnika, ale nieomal zapiał z radości czując charakterystyczny zapach spalonego paliwa. Ta prymitywna konstrukcja miała jakąś sztuczną siłę napędową, która mogła być zarówno rezultatem miejscowej rewolucji technicznej, jak i zakupu od międzyplanetarnych handlarzy. Każda z tych ewentualności stanowiła szansę ucieczki z tej bezimiennej planety.
Niewolnicy, niektórzy skuleni ze strachu przed nieznanym, zostali zapędzeni kopniakami na trap, a potem na caro. Czterech osiłków, którzy pokonali i związali Jasona, wniosło go i rzuciło na pokład. Leżał tam spokojnie i przyglądał się wszystkim widocznym szczegółom pojazdu pustyni. Na dziobie sterczał shipęk i jeden z mężczyzn przymocował do jego kwadratowego wierzchołka rzecz, która była niewątpliwie czymś w rodzaju rumpla. Skoro sterowano za pomocą przedniej pary kół tej machiny, to napęd musiał być doprowadzony do tylnych i Jason turlał się po pokładzie aż do chwili, gdy mógł popatrzeć w stronę rufy. Umieszczona tam nadbudówka ciągnęła się od jednej burty do drugiej. Nie miała wcale okien, a pojedyncze, głęboko wpuszczone we framugę drzwi zaopatrzone były w bogaty zestaw zaników i rygli. Widok czarnego metalowego komina wychodzącego przez dach nadbudówki pozwalał odrzucić jakiekolwiek wątpliwości, czy jest to istotnie maszynownia pojazdu.
— Odjeżdżamy — wrzasnął Edipon, machając w powietrzu chudymi rękami. — Podnieść kładkę. Narsisi, idź naprzód i wskazuj car o drogę. A teraz niech wszyscy modlą się, podczas gdy ja zbliżę się do ołtarza i będę błagał święte moce, żeby zawiozły nas do Putl'ko. — Ruszył w stronę nadbudówki i nagle zatrzymał się wskazując jednego z osiłków. — Erebo, ty leniwy sukinsynu, czy pamiętałeś tym razem o napełnieniu wodą czaszy bogów, by nie cierpieli pragnienia?
— Napełniłem ją, napełniłem — mruknął Erebo, przeżuwając zrabowane kreno.
Po tych przygotowaniach Edipon podszedł do drzwi i zaciągnął za sobą zasłonę. Długo rozlegało się pobrzękiwanie i zgrzyt otwieranych zamków oraz rygli, aż wreszcie wszedł do środka. Po paru minutach z komina wydobyła się czarna chmura tłustego dymu i zniknęła, porwana wiatrem. Minęła prawie godzina, zanim święte moce były gotowe do drogi i oznajmiły to wyjąc i wyrzucając w powietrze białą parę swego oddechu. Czterech niewolników również wrzasnęło i zemdlało, pozostali zaś wyglądali tak, jakby zazdrościli martwym.
Jason miał już niejakie doświadczenie z prymitywnymi maszynami i gwizd wydobywający się z zaworu bezpieczeństwa niezbyt go zaskoczył. Był również duchowo przygotowany na chwilę, w której pojazd drgnął i powoli zaczął się toczyć po pustyni. Sądząc z ilości dymu buchającego z komina i pary, jaka wydobywała się spod rufy wehikułu, współczynnik pracy użytecznej maszyny nie był zbyt wysoki, ale choć prymitywna, poruszała caro. W wolnym, ale równomiernym tempie, pojazd wiózł ładunek i pasażerów przez piaski pustyni.
Wśród niewolników rozległy się nowe wrzaski i kilku usiłowało wyskoczyć za burtę. Ogłuszono ich maczugami. Owinięci w szaty d'zertanoj wędrowali wzdłuż szeregów swych jeńców i wlewali im w gardła jakiś ciemny płyn. Niektórzy niewolnicy leżeli już bezwładnie, nieprzytomni lub martwi. Jason sądził, że raczej nieprzytomni, jakiż bowiem sens mogło mieć ich zabicie po tym, jak d'zertanoj przebyli taki kawał drogi, by ich pojmać. Wierzył w to niewzruszenie, ale przerażeni niewolnicy nie mogli szukać w tej filozofii pociechy i walczyli, myśląc, że walczą o życie.
Gdy nadeszła kolej na Jasona, mimo swych przekonań, nie poddał się z pokorą i udało mu się pogryźć parę palców i kopnąć jednego z mężczyzn w żołądek, zanim usiedli na nim, zacisnęli mu nos i wlali miarkę palącego płynu prosto do gardła. Bolało go, czuł zawrót głowy i usiłował zmusić się do wymiotów, ale była to ostatnia rzecz jaką zapamiętał.