— W gruncie rzeczy sprawy nie wyglądają tak źle — rzekł, rozpierając się wygodnie w swym wyściełanym fotelu i pociągając ze szklaneczki łyk swego najnowszego i najlepszego produktu. Dzień był gorący i wyziewy unoszące się z kanałów zapierały dech w piersiach, ale teraz wieczorna bryza, która wpadała przez otwarte okna była chłodna i orzeźwiająca. Jason właśnie skonsumował doskonały stek upieczony na wynalezionym przez siebie ruszcie i podany z puree z krenoj oraz z chlebem wypieczonym z mąki zmielonej w niedawno wynalezionym młynie. Ijale śpiewała w kuchni zmywając naczynia, Mikah zaś pracowicie oczyszczał rurki aparatu destylacyjnego.
— Naprawdę nie masz ochoty wypić ze mną jednego? — zapytał Jason, czując przepełniającą go miłość do rodzaju ludzkiego.
— Rozpustna rzecz wino i zwadliwe pijaństwo… Księga Przysłów — zadeklamował Mikah w swym najlepszym stylu.
— A wino rozweseliło serce człowieka. Księga Przysłów. Ja też czytałem Pismo. Skoro jednak nie masz ochoty na przyjacielski kieliszeczek, to może zadowolisz się choć orzeźwiającą szklanką wody i odpoczniesz? Praca może poczekać do jutra.
— Jestem twoim niewolnikiem — odparł ponuro Mikah dotykając żelaznej obroży i ponownie zabierając się do pracy.
— Cóż, o to możesz mieć pretensje do samego siebie. Gdyby można było bardziej ci wierzyć, uwolniłbym cię. W rzeczy samej, dlaczego nie miałbym tego zrobić? Daj mi tylko słowo, że nie narobisz mi więcej kłopotów, a zdejmę z ciebie tę obrożę, zanim zdążysz powiedzieć “antydisestablishmentarianizm”. Sądzę, że jestem w wystarczająco dobrych stosunkach z Her-tugiem i dam sobie radę z wszelkimi niewielkimi problemami, jakie mógłbyś mi sprawić. Co na to powiesz? Choć nasze rozmowy są dość ubogie w treści, to jednak uważam cię za dwa razy lepszego partnera od kogokolwiek na tej planecie.
Mikah dotknął obroży ponownie i przez chwilę wydawało się, że ogarnęły go wątpliwości. Ale prawie natychmiast krzyknął: — Nie! — I jak oparzony cofnął palce. — Idź precz, Szatanie! Zgiń, przepadnij! Nie zniżę się do prośby i nie dam mego honoru w zastaw komuś takiemu jak ty. Wolę cierpieć w więzach aż do dnia wyzwolenia, kiedy wreszcie ujrzę jak za twe zbrodnie dosięgnie cię ramię sprawiedliwości i staniesz przed sądem, by zostać skazany i zgubiony na wieki.
— Cóż, nie ukrywasz swych ambicji. — Jason osuszył z lubością szklaneczkę i ”napełnił ją ponownie. — Mam nadzieję, że twe marzenia się spełnią — przynajmniej jeżeli chodzi o dzień wyzwolenia. Natomiast nasze poglądy na dalszy tok wydarzeń nieco się różnią. Ale czy zdarzyło ci się choć trochę pomyśleć o tym, jak odległy jest ów dzień wyzwolenia? — 1 co zrobiłeś, by go przybliżyć?
— Nie mogę nic zrobić. Jestem niewolnikiem!
— Owszem. I obaj wiemy dlaczego. Ale pomijając tę kwestię, to czy sądzisz, że gdybyś był wolny, mógłbyś dokonać więcej? Odpowiem za ciebie. Nie. Aleja mogę i udało mi się załatwić parę problemów. Po pierwsze — na tej przeklętej planecie nie ma żadnego przybysza z zewnątrz — poza nami dwoma. Znalazłem parę odpowiednich kryształków i zbudowałem radio detektorowe. Nie udało mi się usłyszeć nic poza zakłóceniami atmosferycznymi i moim świętym SOS.
— Cóż to za nowe bluźnierstwo?
— Nie wspominałem ci o tym? Zbudowałem prosty nadajnik, służy on tubylcom jako elektryczny młynek modlitewny i wierni świątobliwie wysyłają każdego dnia sygnały radiowe.
— Czyż nie ma dla ciebie nic świętego, bluźnierco?
— Pomówimy kiedy indziej na ten temat, choć przyznam, że nie bardzo wiem, o co ci chodzi. Czyżbyś istotnie darzył szacunkiem tę parodię religii z wielkim bogiem Elektro na czele i całą tą resztą? Powinieneś być wdzięczny, że zaprzęgłem jej wyznawców do jakiejś pożytecznej pracy. Jeżeli jakiś kosmolot znajdzie się niedaleko atmosfery tej planety, odbierze nasze sygnały i skieruje się w tę stronę. — Kiedy? — zapytał zainteresowany mimo woli Mi-kah.
— To może nastąpić za pięć minut — a może za pięćset lat. Nawet jeżeli ktoś cię poszukuje, to w tej galaktyce jest cholernie dużo planet. Wątpię, czy Pyrrusanie zorganizują z mojego powodu ekspedycję ratunkową. Mają tylko jeden statek kosmiczny, który jest im ciągle potrzebny. A twoi?
— Będą się za mnie modlić, ale nie mogą mnie szukać. Większość naszych pieniędzy zużyliśmy na zakup statku, który tak bezstrosko zniszczyłeś. A co z innymi statkami? Na pewno kupcy, badacze…
— Los… To zależy wyłącznie od igraszek losu. Jak już powiedziałem — za pięć minut, pięćset lat albo nigdy. Po prostu ślepy los.
Mikah siadł ciężko, pogrążony w ponurych rozmyślaniach. Jason zaś mimo wszystko poczuł coś w rodzaju współczucia. — Uszy do góry, w końcu nie jest tu tak źle — powiedział. — Porównaj naszą obecną sytuację z przynależnością do wesołej gromadki poszukiwaczy krenoj nieodżałowanego Ch'aki. Teraz mamy przynajmniej mieszkanie z wygodnymi meblami, o-grzewaniem, przyzwoite jedzenie i wszystkie współczesne wygody pojawiają się w takim tempie, w jakim nadążam je wynajdywać. Dla mojej własnej wygody oraz z czystej nienawiści do większości tutejszych obywateli mam zamiar wyciągnąć ten świat z wieków ciemnoty i rzucić go w pełną chwały technologiczną przyszłość. Czyżbyś przypuszczał, że robię to wszystko dlatego, by pomóc Hertugowi?
— Nie pojmuję.
— To dość typowe. Posłuchaj, mamy do czynienia ze statyczną kulturą, która nigdy się nie zmieni, jeżeli nie zostanie założony we właściwym miejscu odpowiedni ładunek wybuchowy. To znaczy ja. Dopóki wiedza będzie uważana za oficjalną tajemnicę, dopóty nie zajdą żadne zmiany. Najprawdopodobniej zaistnieją drobne modyfikacje w obrębie poszczególnych klanów spowodowane badaniami w ramach ich specjalizacji, ale nie nastąpi żadna istotna zmiana. Mam zamiar zburzyć to wszystko. Dostarczam naszemu Hertugowi informacji, które do tej pory posiadały poszczególne plemiona, jak też kupę najrozmaitszych dzyngsów, o jakich nie mieli zielonego pojęcia. Zniszczy to dotychczasową równowagę, która sprawiała, że te wojujące bandy dysponowały mniej więcej identyczną siłą, a jeżeli Hertug poprowadzi wojnę we właściwy, to znaczy mój sposób, załatwi je po kolei, jednego po drugim…
— Wojnę? — zapytał Mikah. Jego nozdrza rozdęły się, w oczach znów zapłonął dawny płomień. — Powiedziałeś wojnę?
— Otóż to — wojnę — odparł Jason pociągając ze szklanki. Upojony własnymi wizjami i nieźle podcięty gorzałą domowej produkcji nie zauważył tych ostrzegawczych sygnałów. — Jak już ktoś powiedział, nie sposób zrobić omletu nie rozbijając jajek. Jeżeli ten świat zostanie pozostawiony na pastwę losu, będzie krążył sobie po orbicie, a dziewięćdziesiąt dziewięć procent jego mieszkańców będzie skazane na choroby, nędzę, brud, nieszczęścia, niewolnictwo i tak dalej. Mam zamiar rozpocząć wojnę — sympatyczną, czyściutką i naukową wojnę, która zlikwiduje całą konkurencję. Kiedy się skończy, dla wszystkich będzie to o wiele lepsze miejsce do życia. Hertug załatwi wszystkie pozostałe bandy i zostanie dyktatorem. Praca, którą wykonuję, przerasta możliwości dawnych sciuloj i dlatego angażuję do niej niewolników i szkołę młodszych techników z kręgów rodziny. Kiedy to zakończę, nastąpi skrzyżowanie różnych gałęzi wiedzy i rewolucja techniczna rozkręci się na dobre. Droga odwrotu zostanie zamknięta, ponieważ stare obyczaje się już przeżyły. Maszyny, kapitał, przedsiębiorcy, wypoczynek, sztuka…