Выбрать главу

— Jesteś potworem! — wykrztusił Mikah przez zaciśnięte zęby. — By zaspokoić swoją próżność, jesteś nawet gotów rozpocząć wojnę i skazać tysiące niewinnych istot na śmierć. Powstrzymam cię, choćby za cenę mego życia!

— Co mówisz? — wybełkotał Jason unosząc głowę. Zdrzemnął się, pokonany przez zmęczenie i ukołysany tęczowymi wizjami.

Ale Mikah nie odpowiedział. Odwrócił się i schylił nad aparatem destylacyjnym. Twarz miał zaczerwienioną, przygryzał dolną wargę tak silnie, że wąski strumyczek krwi spływał mu po podbródku. W końcu nauczył się, że w pewnych sytuacjach warto jest zachować milczenie, choćby związany z tym wysiłek nieomal go zabijał.

W podwórcu twierdzy Perssonoj znajdował się wielki, kamienny zbiornik wypełniony wodą przepompowywaną z barek. Tu spotykali się niewolnicy przychodząc po wodę i tu właśnie znajdowało się centrum plotek i intryg. Mikah czekał W kolejce, by napełnić wiadro wodą płynącą z kranu, a jednocześnie uważnie wpatrywał się w twarze innych niewolników poszukując tego, który zaczepił go kilka tygodni wcześniej i którego wówczas zignorował. Wreszcie zobaczył go, jak niesie kawałek drewna i podszedł do niego.

— Pomogę — szepnął Mikah mijając go. Niewolnik uśmiechnął się krzywo.

— Wreszcie zmądrzałeś. Wszystko zostanie przygotowane.

Nadeszła pełnia lata. Dni były gorące, wilgotne i dopiero po zmierzchu powietrze stawało się nieco chłodniejsze. Prace Jasona nad katapultą parową osiągnęły już stadium prób. W ostatniej chwili postanowił, że przeprowadzi testy dopiero wieczorem, gdyż żar buchający od kotła był za dnia nie do zniesienia.

Mikah poszedł po wodę, by napełnić nią zbiornik w kuchni — zapomniał zrobić to wcześniej — i Jason nie dostrzegł go, gdy schodził po obiedzie do swej pracowni. Asystenci utrzymali ogień pod kotłem i właściwe ciśnienie pary — próby się rozpoczęły. Syk uciekającej pary, hałasująca maszyneria sprawiły, że pierwszym znakiem, iż coś jest nie tak, był widok żołnierza w skrwawionej kurtce, ze strzałą sterczącą w ramieniu, który krzycząc wpadł do warsztatu.

— Trozelligoj, atakują!

Jason zaczął wykrzykiwać polecenia, ale został zupełnie zignorowany. Wszyscy rzucili się do drzwi. Klnąc dziko zatrzymał się wystarczająco długo w warsztacie, by wygasić ogień i spuścić parę z kotła. Potem podążył w ślad za innymi. Po drodze minął półkę z okazowym egzemplarzem doświadczalnej broni i nie zatrzymując się, schwycił niedawno skonstruowany morgensztern — grubą rękojeść, do której na łańcuchu przymocowana była kula z brązu nabijana stalowymi kolcami.

Ciemnymi korytarzami pobiegł w stronę odległych nawoływań, które zdawały się dobiegać z podwórca. Gdy mijał schody prowadzące na górne piętra, odniósł niejasne wrażenie, że z wyższych kondygnacji dobiega go jakiś hałas i stłumiony okrzyk. Kiedy dotarł do szerokiego głównego wejścia prowadzącego na podwórzec, dostrzegł, że walka dobiega końca i zostanie wygrana bez jego pomocy.

Lampy hakowe zalewały podwórzec ostrym światłem. Morska brama prowadząca do basenu była częściowo rozwalona przez barkę o ostro zakończonym dziobie, wciąż jeszcze tkwiącym w zdruzgotanych wrotach. Trozelligoj, nie mogąc przedostać się na podwórzec, zaatakowali wzdłuż murów i zlikwidowali większość broniących się tam strażników. Zanim jednak osiągnęli podwórzec i zdołali sprowadzić posiłki zza muru, kontratak przebudzonych obrońców powstrzymał ich. Osiągnięcie sukcesu stało się już niemożliwe i Trozelligoj wycofywali się wolno, prowadząc walki osłonowe. Ludzie wciąż jeszcze ginęli, ale bitwa była już zakończona. W wodzie unosiły się ciała, przeważnie naszpikowane bełtami z kusz, wynoszono rannych. Dla Jasona nie było już nic do roboty i mimowolnie zaczął zastanawiać się, co za sens miał ten atak o północy.

W tej samej chwili ogarnęło go przeczucie dalszych kłopotów. Atak został odparty, ale mimo wszystko czuł, że coś, coś ważnego, jest nie tak. Wtedy właśnie przypomniał sobie odgłosy dobiegające z klatki schodowej — ciężkie kroki i brzęk broni. I okrzyk — urwany nagle. Kiedy słyszał te dźwięki, nie przydał im żadnego znaczenia. Nawet gdyby się nad nimi wówczas zastanawiał, uznałby, że to dalsi żołnierze spieszą do walki.

— Ale przecież wyszedłem ostatni! Nikt po mnie nie schodził po schodach! — Mówiąc to, podbiegł do schodów i popędził do góry, przeskakując po trzy stopnie.

Gdzieś z góry dobiegł łoskot i dźwięk metalu uderzającego o kamień. Jason wpadł do holu, potknął się o leżące ciało i uzmysłowił sobie, że odgłosy walki dobiegają z jego pokojów.

Wewnątrz był dom wariatów i rzeźnia zarazem. Ocalała tylko jedna lampa i w jej migocącym świetle żołnierze potykali się o szczątki mebli, walczyli i ginęli.

Wypełnione walczącymi ludźmi pomieszczenia jakby zmalały i Jason przeskoczył przez splątane w śmiertelnym uścisku zwłoki, by wesprzeć rzednące szeregi Perssonoj.

— Ijale! Gdzie jesteś? — zawołał i wyrżnął morgensz-ternem w hełm szarżującego żołnierza. Napastnik upadł, przewracając sąsiada i Jason wdarł się w powstałą lukę.

— To on! — krzyknął czyjś głos z tylnych szeregów Trozelligoj i niemal wszyscy atakujący rzucili się na niego. Było ich tak wielu, że przeszkadzali sobie nawzajem. Nacierali z szaleńczą furią. Starali się go obezwładnić, podciąć mu nogi lub przestrzelić ramię. Uderzenie mieczem, którego nie zdołał sparować, rozcięło mu udo, ramię bolało go od wysiłku, z jakim wymachiwał morgenszternem, tworząc przed sobą śmiercionośną zasłonę. Widział przed sobą jedynie atakujących go, zdesperowanych ludzi i nie zdawał sobie sprawy, że wieść o napadzie już się rozniosła. Obrońcom przybyły posiłki i żołnierze przed nim zostali zmieceni przez falę Perssonoj.

Jason otarł rękawem pot z czoła i na drżących nogach ruszył za nimi. Zapłonęły nowe pochodnie i w ich świetle dostrzegł, że nieliczni napastnicy bronią się ramię przy ramieniu osłaniając pozostałych, przeciskających się przez okna wychodzące na kanał. Jego pieczołowicie założone szyby zamieniły się w potłuczone odłamki, we framugi i ściany wbite były haki z umocowanymi do nich grubymi linami.

Wbiegł oddział kuszników i wystrzelał ostatnich żołnierzy z ariergardy. Jason podbiegł do okna. Ciemne kształty znikały, gorączkowo spełzając po sznurowych drabinkach. Wrzeszczący zwycięzcy zaczęli przecinać liny, ale Jason odtrącił ich wołając: — Nie, za nimi! — Przełożył nogę przez framugę okna. Schodził po kołyszącej się drabince, zaciskając w zębach rękojeść morgenszterna i klnąc pod nosem umykające szczeble.

Gdy dotarł na dół, zobaczył zanurzone w wodzie końce drabin i usłyszał niknący w ciemnościach odgłos pospiesznego wiosłowania. I nagle do jego świadomości dotarł ból w zranionej nodze i uczucie całkowitego wyczerpania. Nie miał zamiaru próbować wspinać się z powrotem na górę.

— Niech przyślą tu łódź! — powiedział żołnierzowi, który podążał za nim po drabince. Wisiał, trzymając się ramieniem szczebelka aż do chwili, kiedy pojawiła się łódź. Na jej dziobie, z obnażonym mieczem w dłoni, stał Hertug we własnej osobie.

— Co to był za atak? O co tu chodziło? — zapytał. Jason z trudem przedostał się do łódki i ciężko opadł na ławkę.

— Teraz jest to oczywiste. Cały ten atak został zorganizowany po to, żeby mnie porwać.

— Co? To niemożliwe…

— Możliwe, możliwe, jeżeli zastanowisz się przez chwilę. Atak na morską bramę wcale nie miał się udać. Powinien był tylko odwrócić uwagę, a w tym samym czasie druga grupa miała mnie porwać. Całe szczęście, że właśnie pracowałem, zazwyczaj o tej porze śpię…