— Kto sieje wiatr, zbiera burzę — rzekł Jason, grzebiąc w futrach. — To też możecie sobie zapamiętać. Myślę, że nie można was winić za to, że chcieliście złapać dwie sroki za ogon — zdobyć informacje, nie tracąc nagrody. Byliście jednak odrobinę zbyt chciwi. Teraz wam pewnie przykro, ale nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że przebiorę się w wasze zatłuszczone skóry. Wezmę też ten stary, futrzany kapelusz i broń.
Oariel warknął i wokół knebla pojawiło się trochę piany.
— Co za język? — powiedział Jason. Nasunął kapelusz nisko na oczy i podniósł zaostrzony pal, zawijając go w długą skórę.
— Ani ty, ani ta stara dama nie macie na to dość zębów, ale twój uczeń ma wspaniałe siekacze. Może przeżuć knebel, a potem rzemienie na waszych nadgarstkach. Do tego czasu będę już daleko. Cieszcie się, że nie jestem taki jak wy, bo już bylibyście martwi.
Podniósł bukłak z achadh i przewiesił przez ramię.
— To wezmę na drogę. Jeszcze raz za wszystko dziękuję. Kiedy wystawił głowę z camachu. w zasięgu wzroku nie było nikogo. Zasznurował wejście od zewnątrz. Spojrzał w niebo, a potem ruszył przed siebie między rzędami namiotów. Ze spuszczoną głową, wolno powlókł się przez obóz barbarzyńców.
Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Zakutani przed zimnem, wszyscy mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy — mieli ten sam, obszarpany, nieokreślony wygląd. Jedynie wojownicy wyróżniali się strojem i dlatego łatwo było zejść im z drogi, kryjąc się między camachy. Reszta mieszkańców robiła to samo, więc nie budziło to niczyjego zdziwienia.
Widać było, że obóz rozbito bez żadnego planu. Camachy były rozrzucone w nierównych rzędach, ustawione najwyraźniej tam, gdzie zatrzymali się ich właściciele. W końcu namioty przerzedziły się i Jason stanął oko w oko ze stadem małych, kudłatych krów o diabelskim spojrzeniu. Zauważył kilku uzbrojonych strażników, trzymających spętane moropy. Przyśpieszył więc, ale tylko trochę, by nie wzbudzić podejrzeń. Sądząc po odgłosach — i zapachu — w pobliżu musiało być stado kóz. Ominął je. Wkrótce znalazł się przy ostatnim camachu. Przed nim, aż po horyzont, rozciągała się bezkresna równina.
Słońce właśnie zachodziło. Szczęśliwy, patrzył na nie, mrużąc oczy. „Zachód dokładnie z tyłu, może trochę na prawo — pomyślał — tyle tylko pamiętam z tej całej jazdy. Jeśli teraz zmianie kierunek o 180° i pomaszeruję prosto w zachodzące słońce, powinienem dojść do statku. Pod warunkiem, że potrafię iść równie szybko jak ci bandyci, no i jeśli oni nigdzie po drodze nie skręcali. Mam nadzieję, że żaden z tych krwiożerczych typów mnie nie znajdzie…”
Potrząsnął głową i przeciągnął się. Pociągnął łyk wstrętnego achadh. Podnosząc bukłak do ust, rozejrzał się i stwierdził, że nikt go nie obserwuje. Wytarł usta rękawem i ruszył z wolna w pusty step. Nie uszedł daleko. Gdy tylko napotkał rów, który dawał jako taką osłonę, natychmiast wskoczył do niego i przyciągając kolana do piersi czekał, aż zapadnie całkowita ciemność.
Nie było mu najwygodniej. Drżał z zimna, słuchając, jak wiatr hula mu nad głową, ale nie miał innego wyjścia. Położył odłamek skały na skraju rowu, aby dokładnie oznaczyć miejsce, w którym zajdzie słońce, a potem znów skulił się pod przeciwległą ścianą.
Obejrzał jeszcze raz radio, nawet otworzył je, by ostatecznie stwierdzić, że nic się nią da zrobić. Od tej chwili po prostu siedział i czekał, aż słońce zniknie za horyzontem i wzejdą gwiazdy. Żałował, że przed lądowaniem nie obserwował ich dokładniej, ale teraz było już za późno. Nie znał tutejszych gwiazdozbiorów, nie miał pojęcia, czy była tu jakaś gwiazda polarna lub choćby podbiegunowa konstelacja, według której mógłby ustalić kierunek. Z map i wykresów, które zawzięcie studiował w czasie lotu zapamiętał jedynie, że lądowisko znajdowało się niemal dokładnie na siedemnastym południku i siedemdziesiątym stopniu szerokości północnej.
Gdyby to była gwiazda polarna, znajdowałaby się dokładnie siedemdziesiąt stopni nad horyzontem. Mając kilka nocy i jakiś kątomierz, łatwo był ją namierzył. Niestety, było to niemożliwe. To samo dotyczyło temperatury. Zrobił parę kroków sprawdzając, czy ma jeszcze czucie w stopach. Północna oś obrotu byłaby siedemdziesiąt stopni nad północnym horyzontem, to znaczy, że słońce w południe znajdzie się dokładnie dwadzieścia stopni nad horyzontem południowym. Tak być musi codziennie, przez cały rok, ponieważ oś obrotu planety jest dokładnie prostopadła do płaszczyzny ekliptyki. Z tego powodu nie ma tu długich i krótkich dni, nie ma pór roku. Wszędzie na tej planecie słońce zawsze wschodzi w tym samym punkcie. Dzień po dniu, rok po roku zatacza identyczny łuk na niebie i zachodzi dokładnie w tym samym miejscu. Dzień i noc na całej planecie są równe. Niezmienny pozostaje też kąt padania promieni słonecznych, co oznacza, że ilość promieniowania odbieranego w każdym miejscu jest stała przez cały rok.
Równa długość dni i nocy, stała dawka energii, jednakowa pogoda — chcąc nie chcąc trzeba się do tego przyzwyczaić. Również na ziemi w tropikach jest zawsze gorąco, a na biegunach panuje wieczny mróz.
Słońce wyglądało teraz jak przyciemniony, żółty krążek, zawieszony nad ostro zarysowaną linią horyzontu. Ze względu na dużą szerokość geograficzną nie znikało natychmiast, || lecz wolno się przesuwało. Gdy widać było tylko połowę krążka, Jason oznaczył to miejsce na krawędzi rowu, potem wyszedł i położył tam kamień.
— Zupełnie nieźle — powiedział na głos — Wiem teraz, gdzie słońce zachodzi, ale co zrobić w nocy? Myśl, Jasonie, myśclass="underline" od tego zależy twoje życie. — Zadrżał, oczywiście z zimna. — Chciałbym dokładnie znać miejsce zetknięcia słońca z horyzontem. Ile to stopni na północny zachód? Przy braku nachylenia osiowego, problem powinien być prosty. — Kreślił na piasku łuki i kąty, mrucząc do siebie: — Jeśli oś jest pionowa, to codziennie musi być zrównanie dnia z nocą, co znaczy — ho ho! — Pstryknął palcami, ale były zbyt zmarznięte, więc nie bardzo mu to wyszło. — Oto odpowiedź! Jeśli dzień i noc są równe, może być tylko jedno miejsce, na każdej szerokości, gdzie słońce zachodzi i wschodzi. Musi ono zatoczyć stu osiemdziesięcio stopniowy łuk na niebie, więc musi wschodzić dokładnie na wschodzie, a zachodzić na zachodzie. Eureka!
Jason wyciągnął w bok prawe ramię i obracał się tak długo, aż jego palec wskazywał dokładnie punkt orientacyjny. „Toż to proste. Teraz wskazuję na zachód, a patrzę na południe. Jeśli wyciągnę lewą rękę, będzie ona wskazywać dokładnie wschód. Wszystko, co teraz powinienem zrobić, to poczekać w tej pozycji, aż wzejdą gwiazdy” — pomyślał.
Jason zastanowił się chwilę, po czym postanowił ulepszyć nieco tę osobliwą technikę. Położył kamień na wschodniej krawędzi rowu, tuż nad miejscem, gdzie poprzednio siedział. Potem wspiął się na przeciwległą ścianę i popatrzył nań znad pierwszego kamienia. Zobaczył jasną, błękitną gwiazdę, która akurat w tym miejscu wisiała nisko nad horyzontem i ukazujący się właśnie gwiazdozbiór w kształcie litery „z”.
— Gwiazdo przewodnia, pójdę za tobą — powiedział. Odpiął sprzączkę od pasa, by spojrzeć na fosforyzującą tarczę zegarka. — Mam. Przy dwudziestogodzinnej dobie przez dziesięć godzin jest ciemno, a przez dziesięć jasno. Pójdę teraz prosto, mając swoją gwiazdę za plecami. Za pięć godzin stanie ona w zenicie, na południu — dokładnie po mojej lewej ręce. Potem zacznie opadać, a tuż przed świtem zajdzie, akurat przede mną. To proste, ale pod warunkiem, że co godzinę albo co pół będę sprawdzał kierunek, uwzględniając zmieniające się z czasem położenie gwiazdy. Ha!