Upewnił się, że gwiazdozbiór w kształcie litery „z „znajdował się dokładnie za jego plecami, zarzucił na ramię maczugę i wyruszył. Choć wszystko dokładnie przemyślał, jednak nie po raz pierwszy i nie ostatni żałował, że nie miał ze sobą żyrokompasu.
Temperatura gwałtownie malała, a w czystym, suchym powietrzu gwiazdy błyszczały jak odległe, migotliwe punkciki. Wysoko nad głową konstelacje odbywały swą niebieską wędrówkę, a małe „z” spieszyło, by o północy stanąć w zenicie.
Jason sprawdził zegarek, a potem opadł ciężko na dywan zmrożonej trawy. Szedł już pięć godzin z jedną tylko przerwą.
Pomimo treningu przy dwu G na Pyrrusie, marsz dal mu się we znaki. Pociągnął z bukłaka tęgi łyk i zaczął się zastanawiać, jaka też mogła być temperatura. Pomimo pewnej zawartości alkoholu, achadh stanowiło na wpół zmrożoną, lodową kaszę.
Felicity nie miała księżyców, ale gwiazdy dawały dość światła. Wokół rozciągała się mroźna szarość równina — cichej i nieruchomej. Nagle w oddali zamajaczyła jakaś ciemna, drgająca masa.
Jason z wolna osunął się na ziemię i leżał tam, na wpoi zamarznięty, podczas gdy w jego stronę z łoskotem pędziła gromada jeźdźców na moropach. Minęli go w odległości nie większej niż dwieście metrów, a on, rozpłaszczony na ziemi, patrzył na ciemne, ciche sylwetki, dopóki nie zniknęły mu z oczu na południu.
„To po mnie? — zastanawiał się, wstając i otrzepując ubranie. — A może zmierzają w stronę statku?”
To było bardzo prawdopodobne. Właściwie, czemu nie? Tędy przywieziono go z „Walecznego”, więc logiczne jest, że tu go szukają.
Rozważał możliwość pójścia po ich śladach, ale odrzucił ten pomysł. Na drodze do statku może być spory ruch, a nie miał ochoty, by światło dzienne zastało go na tej autostradzie barbarzyńców.
Kiedy wstał, podmuch wiatru wywołał u niego napad dreszczy. Dość długo już odpoczywał. Miał do wyboru — albo ruszyć naprzód, albo zamarznąć na śmierć. Wolał żyć.
Przewiesił bukłak przez ramię, podniósł maczugę i ruszył równolegle do szlaku jeźdźców. Jeszcze dwukrotnie w ciągu tej, zda się, bezkresnej nocy, mijały go pędzące w tę samą stronę grupy wojowników, co zmuszało go do krycia się w rozpadlinach. Za każdym razem było mu coraz trudniej wstać i iść dalej, ale zmarznięta ziemia stanowiła niezły doping.
Zaczęło się rozjaśniać na wschodzie. Szedł już z największym trudem. Czuł zmęczenie i… grawitację półtora G. Jego gwiazda przewodniczka dotknęła horyzontu, niknąc w szarości świtu.
Czas było odpocząć. Postanowił, że nie będzie wędrować po wschodzie słońca. Tylko dzięki temu potrafił do tej pory w ogóle zmusić się do marszu. Mógł wprawdzie łatwiej utrzymać właściwy kierunek, ale było to zbyt niebezpieczne. ^Na pustej równinie łatwo było dostrzec poruszającą się postać, nawet z dużej odległości. Statku ciągle nie było widać. Czekała go więc długa droga. Jeśli chciał iść dalej, potrzebował trochę wypoczynku, a to było możliwe tylko w ciągu dnia.
Z trudem wczołgał się do następnego rowu. W północnej ścianie, tam gdzie słońce przygrzewało cały dzień, była niewielka jama. Kryjówka wprost wymarzona dla niego. Zasłaniała go od góry, a jednocześnie chroniła przed wiatrem. Pociągnął kolana do piersi, starając się nie zwracać uwagi na dotkliwe zimno, które czuł pomimo futer i ubrania ochronnego. Gdy zastanawiał się, czy wyczerpany, zmarznięty, zesztywniały, będzie w stanie zasnąć w tej niewygodnej pozycji, zapadł w sen.
Obudził go jakiś dźwięk, czyjaś obecność. Otworzył jedno oko i zerknął spod kapelusza. Jakieś dwa zwierzaki o szarym futerku, łysych ogonach i długich zębach przyglądały mu się z drugiej strony rowu. Na głośne „buu!” zniknęły. Zdawało mu się, że jest nieco cieplej. Ziemia też robiła wrażenie cieplejszej, a może to jego zdrętwiałe członki już mc nie czuły. Znowu zasnął.
Kiedy ponownie się obudził, słońce skryło się już za krawędzią rowu i znalazł się w cieniu. Wiedział teraz dokładnie, co czuje połeć mięsa w zamrażarce.
Najmniejszy ruch wydawał mu się zadaniem ponad siły. Miał również wrażenie, że jeśli uderzy o coś ręką lub nogą, rozpadnie się na kawałki. Wysączył resztki napoju z bukłaka. To go trochę ożywiło.
Zachód słońca ponownie pomógł mu wyznaczyć kierunek, a kiedy wzeszły gwiazdy, ruszył w drogę. Marsz jeszcze trudniejszy niż poprzedniej nocy. Wyczerpanie, rany i brak pożywienia dawały się we znaki. Po godzinie trząsł u i chwiał jak osiemdziesięciolatek i zrozumiał, że daleko nie zajdzie. Upadł bez tchu na ziemię, zwalniając przycisk, który wrzucił mu medpakiet w dłoń.
— Oszczędzałem cię na czarną godzinę i, jeśli się nie mylę, właśnie słyszę ostatni dzwonek.
Chichocząc słabo z kiepskiego dowcipu, ustawił tarczę sterowania w pozycji „Stymulatory. Normalna dawka”, Przycisnął urządzenie do wewnętrznej strony nadgarstka. Poczuł ostre ukłucie igieł. Działało. Po sześćdziesięciu sekundach stwierdził, że zmęczenie zaczęło ustępować. Wstał. Czul jeszcze tylko mrowienie w kończynach.
— W drogę — krzyknął, szukając obranej konstelacji. Wsunął medpakiet na swoje miejsce. Ta noc nie była ani długa, ani krótka — po prostu minęła w przyjemnym oszołomieniu. Pod wpływem narkotyków jego umysł dobrze pracował.
Starał się nie myśleć, jaką cenę za to zapłaci. Minęło go kilka grup wojowników; wszystkie nadciągały od strony statku. Za każdym razem krył się, chociaż większość z nich była daleko. Zastanawiał się. czy stoczyli jakąś bitwę i czy zostali pobici. Za każdym razem zmieniał też nieco kierunek, zbliżając się do ich szlaku, żeby się nie zgubić.
Gdzieś około trzeciej stwierdził, że często się potyka, a w pewnym momencie szedł prawie na kolanach. Tym razem ustawił medpakiet na „Stymulatory. Dawka dodatkowa”. Zastrzyki podziałały i ruszył dalej stanowczym, równym krokiem.
Był prawie świt, kiedy poczuł swąd.
Niebo na wschodzie zaczęło szarzeć, a zapach zrobił się za intensywny. Jason zastanawiał się, co to może żyć. Nie zatrzymał się, lecz jak poprzedniego ranka, spieszył kroku. To był już ostatni dzień, jaki mu został. Musiał dotrzeć do statku, zanim wyczerpią się akumulatory. Nie mógł być daleko. Był dużo mniejszy niż moropy i ich jeźdźcy, więc przy odrobienie szczęścia powinien dostrzec ich pierwszy.
Kiedy wszedł na obszar sczerniałej trawy, początkowo nie wierzył własnym oczom. Zaprószony przypadkiem — jak początkowo sądził — ogień wypalił regularne koło. Dopiero kiedy rozpoznał pogięte, zardzewiałe szczątki urządzeń górniczych, zrozumiał…
„Jestem na miejscu. To tu wylądowaliśmy” — krążył jak pijany zataczając się i z obłędem w oczach patrzył na rozciągającą się wokół pustkę.
— To tutaj! — krzyczał. — Tu był statek. „Waleczny” wylądował tuż obok poprzedniego obozu. Wszystko się zgadza, tylko gdzie jest statek?…Odlecieli… Odlecieli beze mnie!…
Opuścił ręce w niemej rozpaczy i stał, chwiejąc się, bez sił. Statek, przyjaciele — wszystko przepadło.
Gdzieś niedaleko zagrzmiał tupot ciężkich kroków. Zza wzgórza pędziło pięć moropów. Jeźdźcy krzyczeli coś dziko, zniżając lance, by go zabić.
Ręka Jasona wykonała bezwiednie ruch ku kaburze, oczywiście bezcelowy. Broń skonfiskował mu przecież wódz tych rzezimieszków.
— No to powalczymy nieco staromodnie — krzyknął, kręcąc młynka żelazną maczugą. Nie miał żadnych szans, ale nim go położą, niech zobaczą, jak walczy.