— Tak lepiej — stwierdził Jason, gdy leki raz jeszcze zlikwidowały zmęczenie. Wiedział, że zapłaci za to. Ale później. Zadanie musi być wykonane teraz.
— Znalazłem odpowiedź na niektóre pytanie — powiedział. — Nie na wszystkie, ale na początek dobre i to. Wiem już, że bez pewnych głębokich przeobrażeń nie będziemy wstanie założyć kopalni. Mówiąc „głębokich” mam na myśli to, że musimy całkowicie zmienić moralność, obyczaje i kulturową motywację tych ludzi.
— To niemożliwe — stwierdził Kerk krótko.
— Być może. Ale to lepsze niż ludobójstwo. W obecnej sytuacji, chcąc spokojnie wybudować osadę, musielibyśmy wybić tych prymitywów do nogi.
Po tych słowach zapadła przygnębiająca cisza. Pyrrusanie wiedzieli, co to znaczy. Byli przecież ofiarami totalnego wyniszczenia na własnej planecie.
— Nie rozważaliśmy ludobójstwa — powiedział Kerk, a pozostali przytaknęli ruchem głowy — ale ta druga możliwość brzmi równie bezsensownie.
— Doprawdy? Przypomnij sobie, że jesteśmy tutaj, gdyż wasze pojęcie moralne, zakazy, motywacje kulturowe ulegały całkowitemu przeobrażeniu. Co było dobre dla was, będzie dobre i dla nich. Dopniemy swego stosując dwie stare jak świat metody: „Dziel i rządź” oraz „Jeśli nie możesz pokonać wroga, przyłącz się do niego”.
— Dobrze byłoby — zaproponował Rhes — gdybyś wyjaśnił, jaki to system moralny mamy zniszczyć.
— Jeszcze tego nie powiedziałem? — Jason poszperał w pamięci i stwierdził, że rzeczywiście nic im jeszcze nie powiedział. Pomimo leków jego umysł nie działał tak sprawnie, jak powinien. —
— Pozwólcie więc, że wyjaśnię. Jak wiecie, przeszedłem ostatnio przymusową indoktrynację odnośnie życia tubylców. Okropność — to właściwe słowo. Są rozbici na klany i szczepy, prowadzące ze sobą nieustanne wojny. Czasami dwie grupy lub więcej łączą się ze sobą, by wyrżnąć trzecią, która akurat im przeszkadza. Dzieje się to pod kierunkiem osobnika na tyle sprytnego, że doprowadził do sojuszu i na tyle silnego, iż ten sojusz utrzymał. Temuchin — to imię wodza, który zjednoczył plemiona, by zniszczyć ekspedycję John Company. Jest na tyle dobry w swoim rzemiośle, że zamiast rozwiązać sojusz po usunięciu zagrożenia, jeszcze bardziej go umocnił i rozszerzył. Jedną z najsilniejszych motywacji, jakie oni posiadają, jest nienawiść do miast. Przywódca nie miał problemów z werbowaniem żołnierzy. Od dawna dostarczał swej armii coraz to nowego zajęcia, rozszerzając obszar panowania. Nasze przybycie jeszcze bardziej zwiększyło napływ ochotników. Temuchin to nasz główny problem. Nigdzie się nie osiedlimy, dopóki on włada plemionami. Pierwsze, co musimy zrobić, to usunąć powód tej świętej wojny. Łatwo tego dokonamy, po prostu odlatując.
— Jesteś pewien, że nie masz gorączki? — zainteresowała się Meta.
— Dzięki za troskliwość, ale nic mi nie jest. Miałem na myśli to, że musimy przekonać plemiona o naszym odlocie. Powinniśmy jeszcze raz wylądować w tym samym miejscu i udawać jakieś prace górnicze. Kłopoty na pewno pojawia się dość szybko. Musimy wtedy z nimi walczyć, by udowodnić, że nam naprawdę zależy na sprawie. Jednocześnie spróbujemy mówić do nich przez głośniki, oczywiście zapewniając o naszych zamiarach. Będziemy ględzić o tych wszystkich pięknych rzeczach, które im damy, jeśli tylko zostawią nas w spokoju. Sprawi to, że będą walczyć jeszcze zacieklej. Potem zagrozimy, że odlecimy na zawsze, jeśli nie przestaną. Oczywiście nie przestaną, więc wystartujemy i z balistycznej orbity, tak by nas nie zauważyli, wylądujemy znowu — w jakiejś kryjówce, najlepiej w górach. To będzie etap pierwszy.
— Myślę, że raczej drugi — Kerkowi wyraźnie brakowało entuzjazmu. — Jak dotąd najbardziej przypomina to zwykłą ucieczkę.
— To tylko pomysł. Ale mogę dokończyć? Następnie znajdziemy w górach jakieś odosobnione miejsce. Takie, do którego nie można się dostać pieszo. Wybudujemy tam modelową wioskę, w której osiedlimy — oczywiście wbrew ich woli — jedno z mniejszych plemion. Będą mieli wszystkie nowoczesne urządzenia sanitarne — ciepłą wodę, jedyną na całej planecie toaletę z prawdziwego zdarzenia, dobre jedzenie i pomoc medyczną. Oczywiście znienawidzą nas za to i będą robić wszystko, co w ich mocy, żeby nas zabić i uciec. Wypuścimy ich, kiedy już będzie po wszystkim, ale w międzyczasie użyjemy ich moropów, camachów i całej reszty ich barbarzyńskich urządzeń.
— Po jaką cholerę? — zdumiała się Meta.
— By założyć własne plemię. Plemię „Walecznych Pyrrusan”. Twardszych, bardziej okrutnych, wierniejszych tabu niż jakiekolwiek inne. Wkręcimy się między nich. Będziemy tak dobrzy, że nasz wódz. Kerk Wielki, obali Temuchina. Wierzę, że uda wam się puścić w ruch tę cała maszynerię jeszcze przed moim powrotem.
— Nie wiedziałem, że nas opuszczasz — zdziwił się Kerk, a wyraz zakłopotania malujący się na jego twarzy odzwierciedlał uczucia pozostałych. — Co zamierzasz zrobić?
Jason potrącił wyimaginowane struny.
— Mam zamiar — ogłosił — zostać minstrelem. Wędrownym trubadurem — szpiegiem. Będę siać niezgodę i przygotowywać wasze nadejście.
Rozdział VII
— Tylko spróbuj się roześmiać lub choćby uśmiechnąć, to złamię ci rękę — wykrztusiła Meta przez zaciśnięte zęby.
Jason musiał użyć całej swej sztuki zawodowego karciarza, by zachować obojętny, lekko znudzony wyraz twarzy. Wiedział, że dziewczyna nie żartuje.
— Nigdy nie śmieję się z damskich strojów — powiedział. — Gdybym to zrobił, już dawno miałbym rozbitą głowę. Myślę, że twój wygląd jak ulał pasuje do zadania, które mamy wykonać.
— Akurat — syknęła — wyglądam raczej jak jakieś kudłate zwierzę przejechane przez samochód terenowy.
— Przesadzasz, złotko. — Jeszcze raz ją obejrzał. Nie przesadzała. — Patrz, Grif już jest — wskazał palcem. Automatycznie odwróciła się w kierunku drzwi.
— Grif, witaj drogi chłopcze — udała, że serdeczny uśmiech skierowany jest do dziewięciolatka o naburmuszonej buzi.
— To mi się wcale nie podoba — powiedział Grif, czerwony z wściekłości. — Nie chcę wyglądać śmiesznie. Nikt nie nosi takich ubrań.
— Ale nasza trójka tak — Jason zwrócił się do chłopca, licząc, że i Meta to usłyszy. — A tam. gdzie idziemy, jest to strój narodowy. To, co ma na sobie Meta jest ostatnim krzykiem mody plemiennej. — Owinięta była w poplamioną skórę i futra, a jej oczy spoglądały ponuro spod bezkształtnego kaptura. Wyglądała fatalnie. — W tych strojach nie będziemy zwracać na siebie uwagi. Sam zobaczysz, że jako kuglarz i jego uczeń doskonale będziemy pasować do otoczenia.
Spojrzał uważnie na twarz i dłonie Grifa i Mety. — Ultrafiolet i środki opalające zrobiły swoje — powiedział, wyjmując mały, skórzany woreczek. — Wasza skóra jest prawie tego samego koloru, co tubylców, ale jednego wam brakuje. Oni dla ochrony przed wiatrem i mrozem smarują twarze grubą warstwą tłuszczu. Czekajcie! — krzyknął, widząc, że oboje zaciskają pięści, a w powietrzu pachnie mordem. — Nie proszę was, byście smarowali twarze zjełczałym tłuszczem moropów, którego używają tubylcy. To czysty, obojętny żel silikonowy, który będzie doskonałą ochroną. Przyda wam się — macie moje słowo.
Jason nabrał trosze żelu i rozsmarował na policzku. Pozostała dwójka, chociaż niechętnie, zrobiła to samo. Zanim skończyli, ich irytacja sięgnęła zenitu. Jason chciał, żeby się odprężyli, inaczej gra skończy się, zanim się rozpocznie.