W zeszłym tygodniu ich plany, zaaprobowane przez resztę, szybko nabrały rumieńców. Najpierw odegrali „ucieczkę” z planety, a następnie założyli bazę w tej odosobnionej dolinie. Ze wszystkich stron miejsce to otaczały pionowe ściany, więc było dostępne jedynie z powietrza. Obóz przesiedleńców znajdował się na niewielkim płaskowzgórzu. Był to właściwie wielki występ w gigantycznym pionowym klifie — naturalne więzienie bez najmniejszej możliwości ucieczki. Zamieszkiwała tam już od pewnego czasu wyszorowana do czysta i z tego powodu mocno nieszczęśliwa rodzina koczowników — pięciu mężczyzn i sześć kobiet. Złapano ich i obezwładniono narcogazem, gdy oddzielili się od plemienia. Zdobyte w ten sposób ubrania i przedmioty codziennego użytku, odpowiednio wyczyszczone i odwszawione, przekazano Jasonowi, podobnie jak moropy. Wszystko było przygotowane, by przeniknąć do armii Temuchina. Jeszcze tylko trzeba było nakłonić tych dwoje do współpracy.
— Idziemy — zdecydował Jason. — Teraz nasza kolej. Mimo, że część prefabrykowanych domów była już prawie wykończona, „Waleczny” ze swymi pojemnymi ładowniami i kabinami był nadal używany jako baza. Schodząc w dół korytarzem w kierunku śluzy, spotkali Tece.
— Kerk mnie przysyła — powiedział — są już prawie gotowi na wasze przyjęcie.
Jason kiwnął tylko głową i ruszyli razem. Teca jakby dopiero teraz zauważył ich egzotyczne stroje, pokryte tłuszczem twarze i wściekłe spojrzenia. W korytarzu skonstruowanym z plastiku i metalu wyglądali — delikatnie mówiąc — dziwnie. Teca przenosił wzrok z jednego na drugie, w końcu wskazał palcem na Metę.
— Wiesz jak wyglądasz? — zapytał uśmiechając się. To był błąd. Meta, warcząc, rzuciła się na niego, lecz Grif był bliżej, tuż przy lekarzu. Wpakował pięść w splot słoneczny Teca. Grif miał tylko dziesięć lat, ale to był pyrrusański dziewięciolatek. Teca nie spodziewał się ataku. Wypuścił powietrze z klatki piersiowej i osunął się na ziemię. Jason czekał teraz na bijatykę. Był już spokojny. „W porządku — pomyślał — jak chcecie, to się pozabijajcie, matoły”.
Meta pierwsza wybuchnęła śmiechem, a zaraz po niej Grif. Jason przyłączył się do nich z prawdziwą ulgą. Pyrrusanie śmieją się rzadko i to tylko wtedy, gdy dzieje się coś zwyczajnego i oczywistego, na przykład, gdy ktoś zostanie nagle kopnięty w tyłek. Napięcie prysło. Ryczeli do łez. Zaśmiewali się jeszcze bardziej, gdy Teca, czerwony na twarzy, wstał i odszedł z godnością.
— Co się stało? — spytał Kerk, gdy wynurzyli się z ciemności.
— Nie uwierzyłbyś, gdybym ci opowiedział — odparł Jason. — To już ostatni? — wskazał nieprzytomnego moropa, ładowanego do mocnej sieci. Rakieta, rycząc silnikami kierunkowymi, unosiła się nad ich głowami, opuszczając linę z solidnym hakiem.
— Tak, pozostałe dwa już poleciały, razem z kozami. Po nim kolej na was.
Patrzyli w milczeniu, jak hak zaczepiał o kółka siatki, w której umieszczono zwierzę. Rakieta szybko się wzniosła. Nogi nieprzytomnej bestii zakołysały się i wszystko zniknęło w ciemnościach.
— Co z wyposażeniem? — spytał Jason.
— Już przetransportowane. Rozbiliśmy dla was camach i wstawiliśmy wszystko do środka. Wyglądacie imponująco w tych przebraniach. Po raz pierwszy mam wrażenie, że może coś będzie z tej maskarady.
Słowa Kerka nie zawierały żadnych podtekstów. Na zewnątrz, pośród mroźnej nocy, w ostrych niczym nóż podmuchach wiatru, ich stroje były całkiem na miejscu. Były równie skuteczne, jak elektrycznie ogrzewany kombinezon ochronny Kerka. Może nawet bardziej. Ich twarze ochraniał tłuszcz, podczas gdy Kerk cierpiał od ostrych ukąszeń mrozu. Jason spojrzał uważnie na jego policzki.
— Powinieneś wrócić do środka — powiedział — albo posmarować twarz tłuszczem. Zdaje się, że masz początki odmrożenia.
— I ja tak sądzę. Jeśli mnie nie potrzebujecie, to wracam odtajać.
— Dziękuję za pomoc. Resztę zabierzemy sami.
— No, to powodzenia — powiedział Kerk. Uścisnął im dłonie, nie wyłączając Grifa. — Będziemy prowadzić całodobowy nasłuch, byście mogli się zawsze z nami skontaktować.
W milczeniu czekali na powrót rakiety. Szybko zapakowali się do środka. Droga na równinę nie zabrała im wiele czasu. Po nocnym powietrzu wnętrze kabiny wydawało się duszne i gorące.
Kiedy rakieta odleciała, Jason wskazał na zaokrąglony kształt camachu.
— Wejdźcie i czujcie się jak u siebie w domu. Idę sprawdzić, czy moropy są przywiązane. Nie chcę, żeby gdzieś poszły, kiedy się obudzą. W środku znajdziecie lampę, piecyk i atomowy zasilacz. Skorzystajcie po raz ostatni z dobrodziejstw cywilizacji.
Nim uporał się z pracą, camach był już ogrzany, a wesołe światełko sączyło się przez szpary wokół wejścia, Jason zasznurował je za sobą i podobnie jak pozostali, zrzucił ciężkie futrzane okrycie. Z jednej ze skrytek wygrzebał żelazny garnek i napełnił go wodą ze skórzanego bukłaka. Ten i pozostałe były od wewnątrz powleczone plastikiem, co nie tylko zapewniało ich szczelność, ale również poprawiało smak wody. Postawił garnek na piecyku. Meta z chłopcem siedzieli w milczeniu, uważnie obserwując każdy jego ruch.
— To jest „char” — powiedział, odłamując czarny, pokruszony kawałek od większego bloku jakiejś tajemniczej substancji. — Uzyskuje się go z pewnego gatunku krzewów. Ich liście są moczone, a następnie prasowane w cegiełki. Smak jest do wytrzymania i lepiej, żebyśmy się do niego przyzwyczaili.
Wrzucił okruchy do wody, która natychmiast przybrała odrażający odcień purpury.
— Nie wygląda to najlepiej — powiedział Grif, podejrzliwie patrząc ma płyn. — Chyba nie mam na to ochoty.
— Lepiej jednak spróbuj. Jeśli chcemy uniknąć rozpoznania, musimy żyć tak, jak koczownicy. Przypomniałem sobie o jeszcze jednej ważnej sprawie. — Mówiąc to, Jason podwinął rękaw i zaczął odpinać kaburę. Pozostała dwójka przyglądała mu się ze zdziwieniem.
— Co się stało? Co ty wyprawiasz? — wykrztusiła Meta, kiedy odpiął pistolet i schował do metalowego kufra. Pyrrusanie noszą broń dzień i noc. Nie wyobrażają sobie życia bez niej.
— Odpinam pistolet — wyjaśnił cierpliwie. — Gdybym go użył lub gdyby go zobaczył jakiś tubylec, zostalibyśmy zdemaskowani. Proszę, żebyście zrobili to samo.
Jeszcze zanim przebrzmiały te słowa, rozległ się ostry świst — to pistolety wysunęły się spod futrzanych okryć i wpadły w ręce właścicieli. Jason spokojnie patrzył w nieruchome lufy.
O to właśnie chodzi. Tylko trochę się zdenerwujecie i zaraz sięgacie po broń. Nie chodzi o to, że wam nie ufam, po prostu macie zbyt nieopanowane odruchy. Pistolety ukryjemy tak, żeby zawsze były pod ręką, ale żeby się nie zdradzić. Z tubylcami będziemy musieli sobie poradzić ich własną bronią. Spójrzcie tutaj…
Meta i Grif wsunęli pistolety z powrotem do pochew. Tymczasem Jason rozwinął skórzaną płachtę, z której wyleciała spora kolekcja noży, mieczy, pałek i maczug.
— Niezłe, co? — zapytał cicho, a dwójka przytaknęła z entuzjazmem. Pyrrusanie i broń to jak cukierki i dzieci.
— Mając to wszystko, jesteśmy równie dobrze uzbrojeni jak reszta, a prawdę mówiąc — lepiej, bo każdy Pyrrusanin wystarczy za trzech barbarzyńców. Wydaje mi się, że mamy większe szansę. Z wyjątkiem jednego lub dwóch przedmiotów, są to wszystko kopie miejscowych wyrobów, tyle że z lepszej stali. No, oddajcie teraz broń.
Tym razem pistolet pojawił się tylko w ręku Grifa, ale i on po chwili namysłu go* schował. Upłynęło piętnaście minut kłótni przeplatanej słodkimi pochlebstwami, nim Meta z wielką niechęcią dała się przekonać o konieczności rozstania z bronią. Kolejną godzinę zajęło rozbrajanie chłopca. W końcu Jason nalał pełne kubki char swoim nieszczęśliwym partnerom, którzy na pocieszenie ściskali w dłoniach miecze.