— Wiem, że to paskudztwo — powiedział na widok skrzywionych twarzy pijących. — Nie musicie tego lubić, ale chociaż nauczycie się nie wyglądać tak, jakby próbowano was otruć.
Pomijając tęskne spojrzenia, które od czasu do czasu oboje rzucali na puste miejsca po kaburach, Pyrrusanie niemal pogodzili się z utratą broni. Jason rozwinął futrzane śpiwory i wyłączył piecyk.
— Pora spać — zarządził. — Musimy wstać o świcie, by dotrzeć do miejsca, gdzie znajduje się grupa koczowników zdążających w kierunku głównego obozu Temuchina. Chcę się do nich przyłączyć, nabrać nieco wprawy w ich zbójeckim rzemiośle i bez zbytniego rozgłosu dostać się do obozu.
Jason był na nogach jeszcze przed świtem. Zanim zbudził pozostałych, schował do skrzyni wszystkie „cywilizowane” przedmioty. Zostawił tylko trzy samo podgrzewające się porcje jedzenia.
Zaczęli się pakować. Szło im to dość opornie i Jason błogosławił niebiosa, że jego porywczy towarzysze są rozbrojeni. Zdjęli skórzane pokrycie camach i metalowe paliki, stanowiące szkielet namiotu, upadły na ziemię. Przywiązano je do ramy travois w ten sposób, aby utworzyły platformę, na której miała spocząć reszta bagażu. Słońce stało już wysoko, zanim zdołali wszystko załadować na wóz. Pasące się moropy wydawały głuche pomruki, kozy zaś porozłaziły się na wszystkie strony, szczypiąc lichą trawę. Meta spojrzała znacząco na zwierzęta. Jason zrozumiał tę niemą prośbę.
— Siadajcie — zdecydował — możemy zaprząc po posiłku.
Kiedy oderwał przykrywkę, ze środka zaczął wydobywać się smakowity zapach. Odłamali przymocowane do pakietu plastikowe łyżki i jedli w milczeniu.
— Obowiązek wzywa — oznajmił Jason, wyskrobując ostatni kęs mięsa. — Meta, weź nóż i wykop dołek. Musimy pozbyć się opakowań. Ja osiodłam moropy i zaprzęgnę jednego do escung. — Grif, weź z góry ten koszyk i pozbieraj odchody moropów. Nie będziemy marnować opału.
— Co mam zrobić?!
Jason uśmiechnął się obłudnie i wskazał na ziemię obok wielkiego trawożercy.
— Nawóz. To, co tam leży. Będziemy to zbierać i suszyć. Od tej pory będziemy gotować na gnoju. — Zarzucił na plecy najbliższe siodło i udał, że nie słyszy odpowiedzi.
Mimo, że wiedzieli jak radzą sobie koczownicy i sami też mieli nieco praktyki, to jednak kierowanie moropami było dla nich wciąż wielką sztuką. Zwierzęta były nawet bardzo chętne, ale niewyobrażalnie głupie. Najlepiej reagowały na kopanie. Jeszcze zanim wyruszyli, cała trójka była kompletnie wyczerpana.
Jason otwierał pochód. Za nim jechała Meta. Grif siedział wysoko na wozie, odwrócony tyłem do kierunku jazdy i nie spuszczał oka ze stada kóz. Zwierzęta szły tuż za nimi, przyzwyczajone trzymać się blisko swych właścicieli, którzy dostarczali im niezbędną do życia sól i wodę.
Wczesnym popołudniem, gdy byli już znużeni drogą, a siodła dały im się dobrze we znaki, zobaczyli przed sobą przesuwającą się chmurę kurzu.
— Siedźcie cicho i trzymajcie broń w pogotowiu — rozkazał Jason. — Ja będę rozmawiał. Przysłuchujcie się uważnie językowi, żebyście potem mogli sami sobie dać radę.
Obcy zbliżyli się tak, że można było dostrzec ciemne figurki moropów i małe plamki kóz rozproszonych za nimi.
Trzy wierzchowce oderwały się od większej grupy i popędziły w ich stronę.
Jason podniósł rękę, dając swoim sygnał do zatrzymania, po czym z całej siły szarpnął za cugle. Jakiś impuls musiał chyba dotrzeć do małego móżdżku zwierzęcia, bowiem wzdrygnęło się, stanęło i zaczęło spokojnie żuć trawę. Jason obluzował nóż w pochwie. Zauważył, że Meta odruchowo sięga po broń.
Jeźdźcy zatrzymali się tuż przed nimi. Ich przywódca miał czarną, brudną brodę i tylko jedno oko. Czerwony, krwawy oczodół sugerował, że musiało być wyłupione niedawno. Głowę zdobił mu pogięty, metalowy hełm, zwieńczony czaszką jakiegoś długozębnego gryzonia.
— Kim jesteś, kuglarzu? — zapytał, przerzucając z ręki do ręki maczugę nabijaną ćwiekami. — Dokąd zmierzasz?
— Jestem Jason, śpiewak pieśni, opowiadacz baśni w drodze do obozu Temuchina. A ty, kim jesteś?
Mężczyzna chrząknął i podłubał w zębach poczerniałym gwoździem.
— Shamin z plemienia Szczurów. Jak pozdrawiasz Szczury?.
Jason nie miał bladego pojęcia jak się pozdrawia Szczury.
Na myśl przychodziło mu jedynie kilka najzupełniej niestosownych uwag. Zauważył, że pozostali mieli na hełmach podobne czaszki, niewątpliwie czaszki szczurów — symboli ich plemienia. Prawdopodobnie każdy ze szczurów miał inny totem. Pamiętał jednak, że Oariel nie używał takiej ozdoby, więc przypuszczalnie kuglarze pozostawali poza plemiennymi waśniami.
— Szczury pozdrawiam słowem: „witaj — improwizował. — Wielu moich przyjaciół to Szczury.
— Czy walczyłeś w waśniach rodowych przeciwko Szczurom?
— Nigdy! — odrzekł Jason, oburzony tym podejrzeniem.;
Shamin wydawał się zadowolony i powrócił do dłubania w zębach.
— My również jedziemy do Temuchina — powiedział, nie wyjmując palca z ust. — Słyszałem, że ma zamiar uderzyć na Łasice z gór, więc idziemy się przyłączyć. Pojedziesz z nami. Dziś wieczorem będziesz dla mnie śpiewać.
— Ja też nienawidzę tych górali. Będę śpiewał wieczorem. Na gardłowy rozkaz trójka mężczyzn, zatoczyła koło i odjechała galopem. To było wszystko. Grupka Jasona ruszyła za nimi. Z wolna dołączyli do sunącej karawany moropów, jednak trzymali się z tyłu, by ich kozy nie pomieszały się z innymi.
— Oto, do czego są potrzebne kozy — powiedział Jason, krztusząc się w chmurze pyłu.
— Gdy tylko się zatrzymamy, chcę byście zabezpieczyli nasze zwierzęta, żeby nie zgubiły się w ich stadzie.
— Nie zamierzasz mi pomóc? — spytała Meta chłodno.
— Bardzo chciałbym, ale to jest prymitywna, patriarchalna społeczność i takich rzeczy się po prostu nie robi. Moją działkę odrobię w namiocie, ale nie na oczach wszystkich.
Nie jechali długo, co przybysze spoza planety przyjęli z należytym uznaniem. Do celu — opuszczonej studni dotarli wczesnym popołudniem. Jason, zesztywniały i poobijany, zsunął się z siodła. Kulejąc zaczął chodzić w kółko, by przywrócić czucie w zdrętwiałych nogach.
Meta z Grifem popędzali oporne kozy. Skłoniło to Jasona do przechadzki po obozie, by uniknąć morderczych spojrzeń dziewczyny. Zaciekawiła go studnia. Podszedł ją obejrzeć. Musiało chyba istnieć jakieś tabu, które zabraniało kobietom przystępu do wody. Wokół niej zgromadzili się tylko mężczyźni i chłopcy. Usuwali stos kamieni, którymi przysypano studnię. Po chwili odsłonili pokrywę z kutego żelaza. Dla zabezpieczenia przed korozją była grubo pokryta tłuszczem, jednak kamienie uszkodziły nieco warstwę ochronną i wzdłuż ryz formowały się delikatne pasma rdzy. Kiedy ją zdjęli, jeden z mężczyzn nasmarował ją ponownie z obu stron. Sama studnia miała około metra średnicy i była bardzo głęboka. Od wewnątrz wyłożono ją kamieniami.dopasowanymi tak dokładnie, że trzymały się bez zaprawy. Była bardzo stara i zniszczona. Stulecia wyżłobiły w kamieniach wokół otworu głębokie bruzdy. Jason zastanowił się, kto mógł ją wykopać.
Czerpanie wody odbywało się w najbardziej prymitywny sposób, za pomocą żelaznego wiadra na skórzanej linie. Mógł przy tym pracować tylko jeden człowiek, który pochylony nad cembrowiną, cal za calem wyciągał linę. Była to ciężka praca i mężczyźni często się zmieniali. Inni stali dookoła i rozmawiali lub odnosili do swoich camachów napełnione wodą bukłaki. Jason zajął swoje miejsce przy linie, po czym wrócił do namiotu popatrzeć jak postępuje praca.