Kozy były już powiązane. Meta i Grif rozstawili żelazny szkielet camachu i właśnie walczyli ze skórzanym pokryciem. Jason swoją pomoc ograniczył do zdjęcia z wozu kutra. Skrzynia zrobiona była ze zniszczonych skór, lecz w środku znajdował się metalowy pojemnik. Zamek otwierał się jedynie na odciski palców ich trojga. Jason usiadł na nim i mrucząc pod nosem jakąś pieśń, zaczął brzdąkać na dwustronnej lutni. Była ona wierną kopią instrumentu minstrela. Przechodzący tubylec zatrzymał się i zaczął przyglądać wznoszeniu camachu. Jason rozpoznał w nim jednego z jeźdźców, którzy wcześniej przecięli im drogę. Zdecydował się nie zwracać na niego uwagi. Nucił własną wersję jednej z pijackich piosenek załóg kosmicznych.
— Dobra, silna kobieta, ale głupia. Nie umie postawić camachu — odezwał się nagle koczownik, wskazując kciukiem Metę.
Jason nie miał pojęcia jak powinien zareagować, więc milczał. Mężczyzna stał, drapiąc się po brodzie i najwyraźniej podziwiał dziewczynę.
— Potrzebuję mocnej kobiety. Dam ci za nią sześć kóz. Jason zauważył, że koczownik podziwia nie tylko siłę dziewczyny. Meta, rozgrzana pracą, zdjęła futrzane okrycie. Jej smukłe kształty były na pewno bardziej pociągające, niż kanciaste, krępe sylwetki tutejszych kobiet. Włosy miała czyste, zdrowe zęby, gładką cerę. Mogła się podobać.
— Nie zechcesz jej — odrzekł— śpi długo, je za dużo. Drogo kosztuje. Zapłaciłem za nią sześć kóz.
— Dam ci za nią dziesięć — powiedział wojownik, zbliżając się do dziewczyny. Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie, chcąc się lepiej przyjrzeć.
Jason zdrętwiał. Kobiety koczowników były pewnie przyzwyczajone do takiego traktowania, ale na pewno nie Meta. Spodziewał się awantury, dziewczyna zaskoczyła go jednak. Uwolniła się spokojnie i wróciła do pracy.
Chodź tutaj — powiedział do mężczyzny. Musiał przerwać ten incydent, nim będzie za późno. — Chodź, napijemy się, mam dobre achadh.
Spóźnił się. Wojownik krzyknął z gniewu, że słaba kobieta ośmieliła się mu sprzeciwić. Uderzył ją pięścią w skroń, po czym znowu przyciągnął do siebie. Meta odwróciła się i unosząc ramię szybkim ciosem trafiła go w krtań. Stanęła, gotowa do walki, podczas gdy mężczyzna zgięty w pół kaszlał ochryple, plując krwią.
Jason chciał skoczyć na przód, ale zanim zdołał zrobić najmniejszy ruch, było już po wszystkim. Wojownik miał niezły refleks, lecz Meta była szybsza. Mocno chwyciła obiema rękoma nadgarstek przeciwnika, obracając się jednocześnie wokół własnej osi, tak że nóż przeszedł obok niej. Dalszy obrót spowodował, że wykręcona ręka znalazła się na plecach napastnika. Dziewczyna zwiększyła ucisk i broń wypadła z bezsilnych palców mężczyzny. Mogła w tym momencie przerwać walkę, ale pochodziła z Pyrrusa. Zanim nóż dotknął ziemi, chwyciła go i po rękojeść zatopiła w plecach wojownika. Uwolnione z uchwytu, znieruchomiałe ciało osunęło się na ziemię.
Jason usiadł na skrzyni. Jego palec wskazujący dotknął niby od niechcenia płytki zamka. Usłyszał lekkie szczeknięcie, gdy mechanizm zadziałał.
Walce przyglądała się spora grupka widzów. W powietrzu rozległ się pomruk zdziwienia. Jedna z kobiet podeszła bliżej i uniosła ramię mężczyzny. Puszczone, opadło bezwładnie.
— Nie żyje — powiedziała ze zdumieniem, patrząc na Metę.
— Ej, wy dwoje — krzyknął Jason do przyjaciół, używając własnego „plemiennego języka”, którego tłum nie rozumiał — trzymajcie broń w pogotowiu i nie oddalajcie się. Gdyby zrobiło się naprawdę gorąco, to tutaj macie pistolety i granaty gazowe. Lecz jeśli ich użyjemy, będziemy musieli albo wiać, albo wziąć do niewoli całe plemię. Zostawmy to lepiej na koniec.
Shamin na czele dwudziestki wojowników przepchnął się przez tłum i z niedowierzaniem spojrzał na martwego wojownika.
— Twoja kobieta zabiła go jego własnym nożem? — Tak, ale to była jego własna wina. Ona tylko się broniła. Spytaj kogokolwiek.
Z tłumu dobiegł potakujący pomruk. Wódz wydawał się bardziej zaskoczony niż zły. Patrzył to na zwłoki, to na Metę, po czym podszedł do niej dumnym krokiem. Ująwszy dziewczynę pod brodę zaczął obracać jej głową, poddając ją dokładnym oględzinom. Zacisnęła pięści, aż pobielały jej kostki, ale trzymała się.
— Z jakiego jest plemienia? — zapytał Shamin.
— Z daleka, z gór na północy. Zwą się… Pyrrusowie. Bardzo dzielni wojownicy. Shamin chrząknął.
— Nigdy o nich nie słyszałem. Jaki mają totem? „Rzeczywiście, jaki?” — Jason myślał gorączkowo. Nie mógł to być szczur ani łasica. Jakie jeszcze zwierzęta widzieli w górach?
— Orzeł — ogłosił z nadmierną pewnością siebie. Widział raz w górach coś, co przypominało orła krążącego wysoko nad szczytami.
— Bardzo silny totem — Shamin był najwyraźniej pod wrażeniem. Spojrzał na trupa i trącił go nogą. — Miał moropa i trochę futer. Kobieta nie może ich dostać.
Spojrzał chytrze na Jasona, czekając na odpowiedź. Kobiety same były własnością, nie mogły więc niczego posiadać, a zdobycz należała się zwycięzcy. „Lecz nikt nie powie, że dinAlt nie jest szczodry” — pomyślał Jason. Zwłaszcza, gdy chodzi o zeszkapiałego morapa i stare futro.
— Oczywiście wszystko jest twoje Shamin. Tylko tak może być. Przez myśl mi nie przeszło, że mogę to zabrać, o nie! Moją kobietę zbiję dziś wieczorem za to, co zrobiła.
To była prawidłowa odpowiedź. Shamin przyjął dary jak coś oczywistego.
— Nie był dobrym wojownikiem, skoro zabiła go kobieta. Ale ma dwóch braci.
To była najwyraźniej przestroga i Jason wziął ją sobie do serca. Ludzie rozeszli się, zabierając zwłoki ze sobą. Meta i Grif skończyli ustawianie camochu i zaczęli wnosić rzeczy do środka. Jason sam wtaszczył kufer, po czym wysłał Grifa,
by przyprowadził kozy bliżej moropów. Zabójstwo mogło oznaczać kłopoty. Tak też się stało i to szybciej niż przypuszczał. Na zewnątrz dały się słyszeć głuche uderzenia. Ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk. Jason rzucił się do wyjścia, ale jego pomoc nie była już potrzebna.
Sześciu chłopców — pewnie krewnych zabitego — postanowiło swoją zemstę wykonać na Grifie. Byli starsi i więksi od niego, zaplanowali więc szybki atak i ucieczkę.
Nie wszystko poszło jednak zgodnie z planem.
Trzech chwyciło Grifa, podczas gdy reszta zabierała się do bicia. Teraz dwóch z nich leżało nieprzytomnych na ziemi, po tym jak Grif stuknął ich głowami. Trzeci, kopnięty w jądra, zwijał się z bólu. Grif klęczał na szyi czwartego, usiłując jednocześnie piątemu złamać nogę, wykręcając ją na plecy. Szósty próbował uciec, podczas gdy Grif szukał noża,
by mu w tym przeszkodzić.
— Tylko nie nóż — krzyknął Jason, kopniakiem ułatwiając zbiegowi ucieczkę. — Mamy dość kłopotów bez kolejnego trupa.
Grif, pozbawiony dodatkowej przyjemności, zadowolił się słuchaniem zdławionego jęku obu ofiar. Potem wstał i patrzył, jak ocaleni kulejąc opuszczają pole walki. Sam wyszedł praktycznie bez szwanku, jeśli nie liczyć podbitego oka i rozdartego rękawa. Jason, przemawiając uspokajająco, zdołał zaprowadzić go do camachu, gdzie Meta przyłożyła zimny kompres na podbite oko, Jason zasznurował wejście patrząc na swych, wciąż jeszcze wzburzonych Pyrrusan.
— Nieźle, jak na początek — powiedział, wzruszając ramionami — można powiedzieć, że mieliśmy mocne wejście.
Rozdział VIII