Jason podszedł bliżej. Wódz odwrócił głowę, mierząc go obojętnym, zimnym wzrokiem. Jason ukłonił się. Chciał w ten sposób raczej uniknąć wzroku, niż okazać uległość. Czy go rozpozna? Nagle wkładki w nosie i opadające wąsy wydały mu się marnym przebraniem. Mógł to zrobić lepiej. Temuchin już go kiedyś widział i to z bliska. Rozpozna go na pewno. Jason powoli się wyprostował. Wódz wciąż wpatrywał się w niego chłodnym, przeszywającym wzrokiem, ale nic nie powiedział.
Jason wiedział, że powinien milczeć i pozwolić, by Temuchin przemówił pierwszy. Ale czy na pewno? Gdyby występował tu we własnym imieniu, to w tym momencie spróbowałby zbić z tropu przeciwnika i szybko wykorzystać przewagę. Wytrzymać jego spojrzenie i zmusić do uległości. Ale na pewno nie tego oczekiwano od wędrownego grajka. Minstrel musi z pewnością czuć się niepewnie, bez względu na wszystko.
— Czym zasłużyłem sobie na ten honor, że raczyłeś posłać po mnie, Wielki Temuchinie? — Jason ponownie się ukłonił. — Chcesz posłuchać mych pieśni?
— Nie — zimno odparł Temuchin.
Jason uniósł brwi: pozwolił sobie na okazanie lekkiego zdziwienia.
— Żadnych pieśni? Czegóż więc wódz ludów może chcieć od biednego wędrowca?
Temuchin obrzucił go lodowatym spojrzeniem. Jason zastanowił się, do jakiego stopnia jest ono prawdziwe, a na ile zręcznie wystudiowanym, teatralnym gestem.
— Chcę informacji — powiedział Temuchin.
W tym samym momencie ożył dentifon w ustach Jasona. Usłyszał głos Mety:
— Jason mamy kłopoty. Jacyś zbrojni chcą, byśmy wyszli z namiotu. Grozą, że w przeciwnym wypadku nas zabiją.
— Obowiązkiem mistrela jest opowiadać i uczyć. Co chciałbyś wiedzieć? — Jednocześnie szepnął: — Żadnych pistoletów! Walczcie z nimi, ja sprowadzę pomoc.
— Co to było? — Temuchin pochylił się groźnie. — Co tam szepczesz?
— Nic, nic. To tylko… — Nagle z przerażeniem uświadomił sobie, że w języku „pomiędzy nie może powiedzieć: „tik nerwowy”. — To taki… zwyczaj grajków. Powtarzam po cichu słowa pieśni, żeby nie zapomnieć.
Temuchin cofnął się. Głęboka zmarszczka przecięła mu czoło, najwyraźniej nie był zachwycony tymi ćwiczeniami podczas audiencji. Jason zresztą również. Ale jak inaczej mógł pomóc Grifowi i Mecie?
— Wdzierają się do środka! — zabrzmiał krzyk dziewczyny.
— Opowiedz mi o plemieniu Pyrrusan — rozkazał wódz. Jason zaczął się pocić. Temuchin musiał mieć w plemieniu Szczurów swego szpiega lub sam Shamin udzielił mu informacji. Tymczasem krewni zabitego, wiedząc, że nie ma go w obozie, najprawdopodobniej usiłowali się zemścić.
— Pyrrusanie to po prostu takie plemię. Dlaczego pytasz?
— Coo? — Temuchin skoczył na równe nogi, chwytając za miecz. — Śmiesz mi zadawać pytania?
— Jason.
— Czekaj, nic — Jason poczuł, jak pod warstwą tłuszczu na twarzy zaczynają formować się kropelki potu. — źle się wyraziłem. Przeklęty język pomiędzy. Co pragnąłbyś usłyszeć? Powiem wszystko, co wiem.
— Jest ich coraz więcej. Mają tarcze i miecze. Zaatakowali Grifa! Wszyscy! — W glosie Mety zabrzmiała rozpacz.
— Nigdy nie słyszałem o tym plemieniu. Gdzie wypasają swoje stada?
— W górach… na północy, w dolinach, daleko, no wiesz…
— Grif leży. Nie dam rady im wszystkim! — znowu krzyk Mety.
— Co to znaczy? Co ukrywasz? Może jeszcze nie znasz praw Temuchina. Dla tych co ze mną — nagroda, dla tych, co przeciw — śmierć. A dla zdrajców — śmierć powolna.
— Powolna śmierć — powtórzył Jason, na próżno czekając na dalsze wiadomości.
Temuchin chwilę milczał.
— Nie jesteś zbyt rozmowny, grajku, i coś mi się w tobie nie podoba. Zaraz zobaczysz coś, co rozwiąże ci język. Klasnął w dłonie i jeden z oficerów wystąpił do przodu.
— Sprowadźcie Daei.
Jason ze zdumieniem patrzył na człowieka, którego wniesiono na noszach i posadzono przed nim. Mężczyzna miał wokół szyi zaciśniętą pętlę. Nawet nie próbował jej rozluźnić, gdyż w miejscu, gdzie powinny znajdować się palce, pozostawały jedynie świeże kikuty. Podobnie wyglądały jego stopy.
— Powolna śmierć — powiedział Temuchin, uważnie wpatrując się w Jasona. — Daei porzucił mnie w czasie bitwy z plemieniem Łasic. — Codziennie pozbawiam go fragmentu każdej z kończyn. Oto dzisiejsza część wyroku.
Wódz podniósł rękę. Żołnierze przytrzymali nieszczęśnika, chociaż i tak nie stawiał oporu. Cienkie rzemienie związane ciasno wokół kostek i nadgarstków wrzynały się głęboko w ciało. Jego ramię przyciśnięto do ziemi. Jeden z żołnierzy rąbnął w nie toporem. Dłoń odpadła, bluzgając krwią. Oprawcy metodycznie zajęli się drugą ręką, a następnie stopami.
— Jak widzisz, ma jeszcze dwa dni — rzekł Temuchin. — Jeśli będzie dość silny, by tego doczekać, trzeciego dnia może okażę mu łaskę. A może nie. Słyszałem o takim, który rok czekał na swój ostatni dzień.
— Bardzo interesujące — powiedział Jason. — Słyszałem o tym zwyczaju, ale jakoś wyleciało mi to z głowy. — Musiał coś zrobić i to szybko. Na zewnątrz słychać było tupot moropów i krzyki mężczyzn. — Słyszałeś? Ktoś gwizdał!
— Oszalałeś?!
Temuchin był wyraźnie rozgniewany. Machnął ręką ze złością i nieprzytomny człowiek został wyniesiony z namiotu, a odrąbane członki kopnięto w kąt.
— Tam ktoś gwizdał — powiedział Jason, idąc do wyjścia. — Muszę na chwilę wyjść. Zaraz wracam.
Wszyscy oficerowie, łącznie z Temuchinem, zaniemówili z wrażenia. Nikt dotąd nie potraktował wodza w ten sposób.
— Tylko chwileczkę.
— Stać! — ryknął Temuchin, ale Jason był już przy wyjściu. Strażnik zastąpił mu drogę jednocześnie dobywając miecza, ale Jason pchnął go silnie i wyszedł. Wojownicy na zewnątrz nie zwrócili na niego uwagi nieświadomi tego, co się działo w środku. Szybko, ale niby to przypadkiem, Jason skręcił w prawo i dopadł rogu camachu, zanim jego prześladowcy wyskoczyli na zewnątrz i ruszyli w pogoń. Jason skręcił za narożnik i pełną parą pognał wzdłuż bocznej ściany. W przeciwieństwie do mniejszych, okrągłych camachów, ten był prostokątny i Jason dał nura za następny róg, zanim wściekła harda zdążyła zobaczyć, gdzie zniknął. Zwolnił dopiero, gdy dobiegł znowu do ściany frontowej i zza ostatniego rogu wyszedł już wolnym krokiem. Pogoń popędziła w przeciwnym kierunku. Strażnicy, którzy stali przy wejściu zniknęli, a reszta patrzyła w drugą stronę. Jason spokojnie zbliżył się do wejścia i wszedł do środka. Temuchin, który wściekły chodził tam i z powrotem po namiocie, nagle zdał sobie sprawę z jego obecności.
— Świetnie — krzyknął. — Macie go? To ty?! — Odskoczył do tyłu, błyskawicznym ruchem wyciągając miecz.
— Jestem twym lojalnym sługą, Temuchinie — powiedział z naciskiem Jason, składając ręce na piersiach. Nie cofnął się. — Przyszedłem ci donieść, że wśród twych plemion wybuchł bunt.
Temuchin nie uderzył, ale i nie opuścił miecza.
— Mów szybko. Śmierć wisi nad tobą.
— Wiem, że zakazałeś swym poddanym prywatnych waśni rodowych, ale są tacy, którzy chcieliby zamordować moją kobietę, ponieważ zabiła mężczyznę, który ją zaatakował. Byłem z nią od czasu, kiedy to się stało — do dzisiaj. Prosiłem zaufanego człowieka, by miał na nią oko i doniósł mi, gdyby coś się stało. Usłyszałem jego gwizd, bo nie śmiał wejść do namiotu Temuchina. Właśnie przed chwilą z nim mówiłem. Mój camach zaatakowali zbrojni, którzy porwali służących. Sądziłem, że wszystkich, którzy idą za Temuchinem, obowiązuje jedno prawo. Czyżbym się mylił, Temuchinie?