— Choć nigdy nie widziałem prochu, jednak wiem, co o nim mówią. Słyszałem, jak wywołać eksplozję.
— Tak sądziłem. — Nóż ze świstem wbił się w kozie mięso.
— Myślę, że wiesz dużo innych rzeczy, o których nie chcesz
mówić.
— Mężczyźni mają tajemnice, których przysięgali dochować, ale Temuchin jest mym panem i będą mu pomagał ze
wszystkich sił.
— Dobrze. Pamiętaj o tym. Teraz mi powiedz, co wiesz o ludziach z nizin.
— Z nizin?… Nie wiem nic. — Pytanie było dla niego zupełnym zaskoczeniem.
— Ani ty, ani nikt inny. Ale to się zmieni. Słyszałem o nich co nieco, a mam zamiar dowiedzieć się więcej. Planuję mały wypad na niziny, a ty pojedziesz ze mną. Przygotuj się. Ruszamy w południe. Jesteś jedynym, który wie, że to nie będzie zwykłe polowanie. Jeśli piśniesz komuś choć słówko — zginiesz.
— Nie puszczę pary z ust. Nawet na mękach. Jason wrócił do swojego camachu głęboko zamyślony.
Natychmiast zdał Mecie relację z rozmowy.
— Dziwnie to brzmi — powiedziała, kuśtykając w stronę ognia. Mięśnie miała jeszcze zesztywniałe po obiciu. — Jestem głodna i nie mogę rozpalić tego ogniska.
Jason rozdmuchał ogień, krztusząc się dymem.
— Coś mi się zdaje, że odchody moropów, których używasz, nie są w najlepszym gatunku. Powinny być dobrze wysuszone, żeby się równo paliły. Dla mnie to również dziwne — powrócił do tematu — jak oni chcą zejść w dół pionowym klifem o wysokości ponad dziesięciu kilometrów.
Chociaż jedno jest pewne — o prochu nie mógł dowiedzieć się tu, na równinach.
Zakaszlał znowu. Zrezygnowany, zasypał ogień piskiem.
— Dość tego. Ty i Grifi tak potrzebujecie czegoś bardziej pożywnego niż potrawka z kozy. Naruszę nieco nasze żelazne pocje.
Meta podniosła topór i stanęła przy wejściu, by można było bezpiecznie otworzyć skrzynię. Jason wyjął opakowania z żywnością i rozpieczętował je. Potem wskazał na radio.
— O północy połączysz się z Kerkiem. Opowiesz mu wszystko, co się wydarzyło. Powinniście być tu bezpieczni, ale gdyby pojawiły się jakieś trudności, powiedz mu, żeby was zabrał.
— Nie. Zostaniemy tutaj, dopóki nie wrócisz. Zatopiła łyżkę w jedzeniu i posilała się łapczywie. Grif wziął drugą porcję, a Jason pilnował wejścia.
— Puste puszki do kufra, aż znajdziemy bezpieczne miejsce, by je zakopać. Chciałbym zrobić dla was coś więcej.
— O nas się nie martw. Wiemy, jak sobie poradzić — powiedziała stanowczo Meta.
— Tak — potwierdził bez uśmiechu Grif. — W porównaniu z Pyrrusem ta planeta to fraszka. Tylko jedzenie jest tu marne.
Jason spojrzał na nich z podziwem. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Właściwie nie miał tu nic więcej do dodania. Zapakował niezbędne drobiazgi, które mogły mu się przydać w podróży. Nieco zapasowej odzieży i zminiaturyzowany nadajnik, który ukrył w wydrążonej rękojeści topora. Topór i krótki miecz stanowiły całe jego uzbrojenie.
Próbował używać laminowanych rogowych łuków, ale szło mu to tak niezdarnie, że czul się lepiej, jeśli nią miał niczego podobnego pod ręką. Zawiesił tarczę na lewym ramieniu, pomachał na pożegnanie i wyszedł.
Podjechał na swoim moropie do grupy ludzi liczącej około pięćdziesięciu osób. Nie mieli z sobą żadnego wyposażenia ani żywności, było więc oczywiste, że podróż nie potrwa długo. Dopiero, gdy przywitały go chłodne spojrzenia uświadomił sobie, że jest jedynym obcym w grupie. Wszyscy pozostali byli oficerami wysokiej rangi, bliskimi towarzyszami Temuchina, członkami jego szczepu.
— Ja też potrafię dochować sekretu — powiedział dr Ahankka, który patrzył na niego spode łba. ale usłyszał w odpowiedzi wiązankę przekleństw.
Gdy pojawił się wódz, ruszyli za nim w podwójnej kolumnie.
Jazda była męcząca i Jason gratulował sobie tygodni spędzonych w siodle. Początkowo skierowali się w stronę wzgórz na wschodzie, ale gdy tylko stracili z oczu obóz i byli pewni, że nikt ich nie może zobaczyć, zawrócili i pognali na południe. W miarę, jak się zbliżali, góry wydawały się być coraz potężniejsze.
Jason oddychał przez szal, ale i tak czuł drapanie w gardle — nie mógł uwierzyć, że powietrze może być tak zimne. O zachodzie przełknęli krótki, zimny posiłek i ruszyli dalej. Było za zimno na dłuższy postój.
Jechali teraz pojedynczo. Ścieżka zrobiła się tak wąska, że Jason. podobnie jak wielu innych, zsiadł ze swego wierzchowca i prowadził go, próbując rozgrzać się marszem. Zimne światło rozgwieżdżonego nieba rozjaśniało im drogę.
Gdy dotarli do styku dolin, Jason rozejrzał się wokół. Na prawo zobaczył szare morze, rozpościerające się za niemal pionowymi skałami. Morze?! Zatrzymał się gwałtownie.
Nie, to nie może być morze! Byli w samym sercu kontynentu. I to wysoko. W chwilę później zrozumiał — przed sobą miał morze, ale chmur! Patrzył na nie, dopóki nie zniknęły za zakrętem. Szlak zaczął się obniżać, co zresztą było do przewidzenia. Jason zatrzymał moropa i wspiął się na siodło. Gdzieś przed nimi znajdował się skraj świata. Tutaj, na rozciągającym się w poprzek całego kontynentu klifie, na potężnej, sięgającej dolin pod nimi, skalnej ścianie kończyło się królestwo nomadów. Tu również zmieniał się klimat. Ciepłe południowe powietrze docierało do skał, gdzie unoszone w górę zamieniało się w chmury, by w końcu w postaci deszczu spaść na wyschnięte równiny.
Jason zastanawiał się, czy ziemia w pobliżu urwiska kiedykolwiek oglądała słońce. Połyskujący w zagłębieniach śnieżny pył wskazywał, że północnym wichrom udawało się jednak przedrzeć nawet przez tę naturalną barierę.
Ścieżka schodziła w dół wąskiej przełęczy. Dochodząc do niej, Jason ujrzał kamienną chatę przycupniętą pod skałą. Pilnujący jej strażnicy ze stoickim spokojem przyglądali się ich przemarszowi. Cel wyprawy musiał być blisko. Nagle zatrzymali się. Jasonowi kazano stawić się u Temuchina. Powlókł się na czoło pochodu tak szybko, jak mu na to pozwalały odrętwiałe mięśnie. Temuchin niespiesznie przeżuwał oporny kawałek suszonego mięsa i Jason zaczekał, aż wódz przepłucze sobie gardło łykiem na wpół zamrożonego achadh.
Niebo na wschodzie pojaśniało. Był już prawie świt, co według koczowników następowało wtedy, gdy można było odróżnić czarny kozi włos od białego.
— Przyprowadzisz mojego moropa powiedział Temuchin, ruszając przed siebie.
Jason poprowadził za wodzem zmęczone zwierzę, a za nimi podążyło trzech oficerów. Po dwóch ostrych zakrętach ścieżka otwarła się na szeroką skalną półkę, której dalszy kraniec był jednocześnie krawędzią klifu. Temuchin podszedł bliżej i spojrzał z podziwem na kłębiącą się w dole białą masą chmur. Jason zafascynowało jednak wielkie, przeżarte rdzą urządzenie. Największe wrażenie sprawiała masywna konstrukcja w kształcie litery A, mocno osadzona w litej skale na skraju przepaści.
Ośmiometrowa rama była wykuta ręcznie — musiano w to włożyć ogrom pracy. Była wzmocniona dwoma skrzyżowanymi prętami i oparta na występie skalnym brzegu urwiska, wznosząc się nad otchłanią pod kątem czterdziestu pięciu stopni.
Na końcu ramy znajdował się krążek, z którego zwisała elastyczna lina z jakiegoś czarnego włókna. Jej drugi koniec oprzechodził przez otwór w skale, stanowiącej podporę konstrukcji. Jason obszedł ją dookoła, by obejrzeć znajdujące się za nią urządzenia.
Ta część machiny, chociaż mniejsza, zasługiwała na większą uwagę, niż wisząca nad przepaścią rama. Lina przechodziła przez otwór w płycie skalnej i była nawinięta na bęben. Ten, osadzony na osi o grubości ludzkiego ramienia, byt przytwierdzony prostopadle do skały czterema mocnymi wspornikami. W ten sposób urządzenie wytrzymywało ogromne obciążenia — cały nacisk przenoszony był bezpośrednio na skalną podstawę.