Выбрать главу

Potem otoczyły go pierwsze pasma wilgotnej mgły, a w parę chwil później obłoki zamknęły się wokół niego i pogrążył się w szarą nicość. Ostatnią rzeczą, jakiej się mógł spodziewać było to, że dyndając na końcu sznurka kilometrowej długości, zapadnie w sen. A jednak. Jednostajny ruch, zmęczenie całodobową jazdą i otaczająca ciemność w końcu go zmogły. Odprężył się, głowa mu opadła i w parę chwil później smacznie chrapał.

Obudził się, gdy deszcz zaczął kapać mu na ubranie, spływając w dół po plecach. Chociaż powietrze było dużo cieplejsze, wzdrygnął się i poprawił kołnierz.

Wciąż jeszcze miał przed sobą przesuwającą się mokrą powierzchnię skały, ale kiedy spojrzał w dół, coś zamajaczyło mu pod stopami. Człowiek? Przyjaciel czy wróg? Jeśli tubylcy wiedzieli o ukrytej ponad chmurami windzie, na dole mogła ich oczekiwać grupa wojowników. Wyrwał zza pasa topór i okręcił rzemień wokół przegubu. Na szarym polu, wśród nasiąkniętej wodą trawy, widniały porozrzucane pojedynczo głazy. Powietrze było wilgotne i lepkie.

— Odepnij uprząż i przygotuj się do jej zdjęcia — rozkazał Temuchin, idąc w poprzek łąki. — Po co ten topór?

— Na wypadek, gdyby tu był ktoś inny — odparł Jason, chowając broń za pasem i zabierając się do zdejmowania uprzęży. Nagłe szarpnięcie elastycznej liny rzuciło go na trawę.

— Teraz puść — krzyknął Temuchin.

Jason uczynił to w najbardziej niefortunnym momencie, gdy lina zaczynała się kurczyć. Wzniosła go w górę. Na chwilę zawisł w powietrzu, nim ciężko runął na ziemię. Potoczył się parę kroków, wbijając boleśnie w żebra rękojeść miecza. Nad sobą usłyszeli krótki świst liny, która uwolniona od ciężaru, poleciała do góry.

— Tędy. — Temuchin odwrócił się i ruszył przed siebie, podczas gdy JaSon wciąż jeszcze usiłował wstać.

Trawa była śliska i mokra. Błoto chlupotało pod butami. Temuchin obszedł dookoła rumowisko skalne. Wskazał wznoszący się na dziesięć metrów wierzchołek.

— Stąd zobaczysz, jak będzie zjeżdżał twój morop. Obudź mnie wtedy. Mój pasie się po drugiej stronie. Pilnuj, żeby nie uciekł.

Nie czekając na odpowiedź położył się na względnie suchym miejscu i przykrył twarz kawałkiem skóry.

— Zajęcie w sam raz na taką pogodę — mruknął do siebie Jason. — Przyjemna, mokra skała i wspaniały widok na absolutną pustkę.

Wdrapał się na duży głaz i usiadł na jego szczycie.

Senność zupełnie go opuściła. Na twardych kamieniach nawet siedzieć nie było wygodnie. Wiercił się i kręcił, męcząc okropnie. Ciszę zakłócał jedynie nieustanny plusk deszczu, od czasu do czasu przerywany radosnym porykiwaniem moropa, zachwyconego nieoczekiwanym obżarstwem. Chwilami deszcz przestawał padać, odsłaniając widok na rozpościerające się na zboczach pełne soczystej trawy pastwiska, poprzecinane bystrymi strumykami. Zdawało mu się, że upłynęły wieki, zanim usłyszał nad głową chrapliwy oddech i poprzez lekką mgłę zobaczył niewyraźny kształt zjeżdżający w dół. Zsunął się na ziemię. Temuchin obudził się, czujny, gdy tylko Jason dotknął jego ramienia.

W widoku ogromnej, bezwładnej bestii kołyszącej się nad ich głowami było coś zatrważającego. Oddech zwierzęcia stawał się coraz szybszy, a nogi zaczęły drgać nerwowo.

— Szybko — rozkazał Temuchin. — Budzi się.

Rzucili się by go złapać, lecz skurcz liny wyrwał moropa z ich rąk. Zwierzę usiłowało unieść głowę. Następne szarpnięcie liny postawiło je prawie na ziemi. Temuchin skoczył i zawisł na szyi zwierzęcia, przyciskając je swym ciężarem do wilgotnej ziemi.

— Odepnij go! — krzyknął.

Pasy były przymocowane specjalnymi sprzączkami. Odpinało się je przez odciągnięcie żelaznej przetyczki. Przy rozciągniętym, naprężonym sznurze, otwarcie zwyczajnych zapięć byłoby niemożliwe. Morop zaczął się rzucać, kiedy Jason odpiął ostatnią sprzączkę. Odskoczył. Skurcz elastycznej liny wyrwał rzemienie spod zwierzęcia prawie je przewracając i raniąc skórę tak mocno, że zawyło z bólu. Pobrzękując klamrami, uprząż natychmiast znikła z oczu.

Reszta dnia minęła podobnie. Temuchin, widząc że jego minstrel wie co robić, skorzystał z panującego spokoju i znowu zasnął. Jason musiał przejąć dowodzenie.

Żołnierze i wierzchowce pojawiali się w równych odstępach czasu. Jedna grupa żołnierzy pilnowała pasących się moropów, podczas gdy druga obsługiwała lądowanie. Reszta — oprócz Ahankka — spała. Jego Jason postawił na punkcie obserwacyjnym. Na dole było już dwudziestu sześciu ludzi i dwadzieścia pięć moropów, gdy nadszedł niespodziewany koniec.

Grupka pracujących, w nieustającym deszczu prawie drzemała, kiedy otrzeźwił ich ochrypły głos Ahankka. Jason podniósł wzrok i ujrzał jakiś ciemny kształt, lecący dokładnie na nich. Spadający morop robił się coraz większy, aż w końcu z ogromnym hukiem uderzył o ziemię. Przykrył go zwój liny, której koniec upadł w pobliżu Jasona i żołnierzy. Temuchina nie trzeba było wołać. Obudziły go krzyki i odgłos uderzenia. Rzucił jedno spojrzenie na skrwawione, zdeformowane ciało zwierzęcia i odwrócił się.

Zaprząc cztery moropy. Odciągnąć martwe zwierzę i linę. Daleko.

Oficerowie pośpiesznie wykonywali rozkaz, a Temuchin zwrócił się do Jasona.

— Właśnie dlatego wysłałem najpierw człowieka, potem moropa. Dwu z nich będzie musiało jechać na jednym wierzchowcu. Gronostaje ostrzegali mnie, że lina zawsze się zrywa w czasie pracy — nigdy nie wiadomo kiedy. Zazwyczaj pęka pod dużym ciężarem.

— Ale zdarzało się, że trzaskała, gdy zjeżdżał człowiek?

Już wiem, dlaczego pojechałeś pierwszy. Nieźle to rozegrałeś wodzu — wyraził mu swoje uznanie Jason.

— Ja jestem dobrym graczem — spokojnie odrzekł Temuchin, wycierając rdzewiejący miecz kawałkiem natłuszczonej skóry. — Jest tylko jedna lina w zapasie. Kazałem przerwać opuszczanie, gdy ta się zerwie. Zanim wrócimy, założą nową i spuszczą strażników. Będą na nas czekać. Teraz ruszamy.

Rozdział XI

— Czy wolno mi zapytać, dokąd jedziemy? — odezwał się Jason.

Oddział wolno posuwał się w dół trawiastego zbocza. Szereg jeźdźców rozciągał się w szeroki półksiężyc, pośrodku którego jechali Temuchin i Jason, obok moropów ciągnących trupa swego towarzysza.

— Nie — odpowiedział wódz.

Odebrało to Jasonowi ochotę do dalszych pytań. Stok opadał łagodnie, jakby sama nizina biegła na spotkanie uskokowi, niewidocznemu teraz za zasłoną deszczu. Wzgórze porośnięte było trawą i małymi krzaczkami. Gdzie niegdzie przecinały je wezbrane potoki. Gdy zjechali niżej, zaczęły się one łączyć w coraz większe strumienie. Moropy chlapały w nich, parskając na widok takiej obfitości wody. Temperatura rosła. Żołnierze rozluźniali rzemienie, którymi była spięta ich odzież. Jason zsunął do tyłu hełm, chłonąc mżawkę, opadającą mu na rozpaloną twarz. Wytarł tłuszcz pokrywający skórę. Marzył o kąpieli.

Zbocze nagle urwało się, przechodząc w poszarpany, urwisty brzeg spienionej rzeki. Temuchin kazał przyciągnąć nad krawędź ciało martwego zwierzęcia i resztki liny. Żołnierze z wysiłkiem zepchnęli je ze skarpy. Uderzyło w wodę. rozpryskując ją we wszystkie strony. Po raz ostatni machnęło uzbrojoną w pazury łapą, zawirowało i odpłynęło, znikając im z oczu.

Temuchin bez wahania poprowadził grupę wzdłuż brzegu rzeki, na południowy zachód. Było oczywiste, że wiedział o tej przeszkodzie. Kontynuowali pochód, pokonując kolejne kilometry. Późnym popołudniem deszcz przestał padać. Zmienił się też zupełnie krajobraz. Równinę znaczyły kępy drzew i krzewów, a niedaleko przed nimi w promieniach zachodzącego słońca, widać było rozległy las. Gdy tylko Temuchin go ujrzał, zatrzymał pochód.