— Stać — rozkazał. — Ruszymy o zmroku. Jasonowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pierwszy zeskoczył na ziemię. Wyciągnął się na trawie i zamknął oczy. Wodze moropa owinął wokół kostki. Po przeżyciach całego dnia — ciosie w łeb, obfitym żarciu, piciu i wytężonym galopie — zwierzę było także uszczęśliwione wypoczynkiem. Wyciągnęło się na całą długość obok swego o jeźdźca z pyskiem w głębokiej trawie, którą żuło jeszcze przez sen.
Jasonowi zdawało się, że dopiero co zamknął oczy, gdy obudził go uścisk palców, szarpiących za nogę. Było już ciemno.
— Ruszamy — poinformował go Ahankk. Jason usiadł z wysiłkiem, prostując zesztywniałe mięśnie i przetarł oczy z resztek snu. W czasie drogi wypłukał z bukłaka osad i achadh i napełnił go świeżą wodą ze strumienia. Napił się do syta, a następnie obficie spryskał sobie twarz i głowę. Wody tu nie brakowało.
Jechali teraz jeden za drugim. Temuchin prowadził, Jason był przedostatni, a Ahankk zamykał pochód jako tylna straż. Sądząc po jego czujnym, nienawistnym spojrzeniu i trzymanym w pogotowiu mieczu, było jasne, że to Jason był tym, kogo miał pilnować.
Wyprawa z odkrywczej zmieniła się w wojenną i nomadowie nie potrzebowali już pomocy wędrownego pieśniarza. Spodziewali się po nim tylko kłopotów. Jadąc z tyłu nie mógł nic zrobić. Zginąłby natychmiast. Siedział więc cicho, starając się robić wrażenie posłusznego niewiniątka.
Nawet w lesie poruszali się bezszelestnie. Miękkie łapy moropów z łatwością trafiały w ślad poprzednika. Nie zaskrzypiała skóra, nie zadźwięczał metal. Niczym widma mknęli przez namokłą deszczem ciszę. Nagle drzewa rozstąpiły się i wjechali na polanę.
Niedaleko było widać słabe światło. Patrząc na nie spod przymrużonych powiek Jason mógł rozróżnić ciemny kształt budowli.
Zachowując ciszę, żołnierze łagodnym łukiem skręcili w prawo i pojedynczym rzędem ruszyli w tamtą stronę. Byli zaledwie parę metrów od budynku, gdy otwarły się drzwi i w oczy uderzył ich nagły blask światła. W wejściu, ostro zarysowany na tle jasnego wnętrza, stał człowiek.
— Brać go żywcem. Resztę zabić! — zanim krzyk Temuchina zdążył przebrzemieć, wojownicy skoczyli do przodu.
Jason przypadkowo znalazł się najbliżej postaci stojącej w drzwiach, lecz mimo to zdawało się, że wszyscy inni zdążyli go wyprzedzić.
Mężczyzna rzucił się w tył z ochrypłym okrzykiem, ale trzech koczowników uniemożliwiło mu ucieczkę, przytrzymując drzwi, a jego samego przewracając na plecy. Wszyscy czterej znaleźli się na ziemi. Nagle znieruchomieli. Jason, który właśnie zsunął się z moropa, szybko zorientował się, dlaczego. W drzwiach pojawiło się pięciu mężczyzn, trzymających napięte łuki.
Dwaj z nich klęczeli, reszta stała. W powietrzu rozległ się brzęk zwolnionych cięciw i świst strzał. Strzelali dwu, może trzykrotnie. Jason dopadł ich, gdy przerwali ogień i rzucili się do środka. Znalazł się tuż za nimi, lecz walka była już skończona.
Pomieszczenie przypominające trochę stodołę, oświetlone jedną świecą było po brzegi wypełnione śmiercią. Powywracane stoły, krzesła, martwi i walczący tworzyli jedno kłębowisko. Jakiś siwowłosy mężczyzna ze strzałą w piersi jęcząc wił się na podłodze. Żołnierz pochylił się nad nim i uderzeniem topora rozpłatał mu krtań. Rozległ się trzask pękającego drewna i wojownicy atakujący budynek od tym, wdarli się do środka. Ucieczka była niemożliwa.
Przy życiu został już tylko jeden obrońca — ten, który poprzednio stał w drzwiach. Wciąż jeszcze walczył. Był to wysoki mężczyzna, który osłaniał się wielkim drągiem. Mogli go łatwo zabić — wystarczyłaby jedna strzała — ale nomadowie chcieli wziąć go żywcem.
Jeden z nich siedział już na podłodze, trzymając się za nogę, drugi natomiast został rozbrojony na oczach Jasona; jego miecz pofrunął w kąt. Człowiek z nizin był nieosiągalny od przodu, a za sobą miał ścianę.
Jason mógł pomóc. Rozejrzał się dookoła i spostrzegł oparty o ścianę stojak z rolniczymi narzędziami. Stała wśród nich łopata z długim trzonkiem. „Ta będzie dobra” — pomyślał. Chwycił jaw obie ręce i silnie uderzył środkiem styliska w kolano. Wygięła się, ale nie pękła.
— Ja go wezmę — krzyknął, rzucając się do walki. Spóźnił się o ułamek sekundy. Drąg spadł na ramię koczownika, wytrącając mu miecz i łamiąc kości.
Jason zajął jego miejsce i zamachnął się łopatą, celując w nogi przeciwnika. Ten szybko opuścił koniec drąga, by skontrować uderzenie. Gdy drzewce zderzyły się, Jason wykorzystał siłę ciosu, by odwrócić kierunek ruchu i zataczając koło końcem styliska, usiłował trafić w szyję mężczyzny. Temu znów udało się odeprzeć cios, ale czyniąc to musiał zrobić krok naprzód. Odwrócił się od ściany. Ahankk, który wszedł razem z Jasonem, trafił go obuchem w głowę. Nieprzytomny mężczyzna osunął się na podłogę. Jason odrzucił łopatę i podniósł leżący drąg.
Broń miała ze dwa metry długości i była wykonana z mocnego elastycznego drewna, okutego żelaznymi pierścieniami.
— Co to jest? — spytał Temuchin, przyglądając się zakończeniu walki.
— Kij. Prosta, ale skuteczna broń.
— A ty potrafisz jej używać? Mówiłeś, że nic nie wiesz o nizinach.
Jego twarz była pozbawiona wyrazu, ale oczy płonęły wewnętrznym ogniem. Jason zdał sobie sprawę, że jeśli nie znajdzie zadawalającego wyjaśnienia, dołączy do ciał spoczywających na ziemi.
— I nadal nic nie wiem, a władać tą bronią nauczyłem się będąc jeszcze dzieckiem. Każdy w moim plemieniu umie się nią posługiwać.
Pominął przy tym okoliczność, że chodzi mu nie o Pyrrusan, lecz o rolniczą społeczność na Pogorstorsaand, daleko na drugim końcu galaktyki, gdzie się wychował. Przy sztywnym podziale klasowych, prawdziwą broń nosili tylko żołnierze i arystokracja. Nie można jednak zabronić człowiekowi mieszkającemu w lesie noszenia kija. Drągi były więc w powszechnym użyciu i Jason zupełnie nieźle władał niegdyś tą nieskomplikowaną bronią.
Temuchin odwrócił się. Na razie zadowoliła go ta odpowiedź. Jason na próbę zakręcił drągiem. Był dobrze wyważony.
Koczownicy sprawnie plądrowali budynek, który okazał się czymś w rodzaju farmy. Żywy inwentarz, trzymany pod tym samym dachem, został również wyrżnięty. Kiedy Temuchin mówił: „zabijać, właśnie to miał na myśli. Jason patrzył na tę rzeź, ale nie pozwolił sobie na zmianę wyrazu twarzy nawet wówczas, gdy jeden z wojowników w poszukiwaniu łupu podniósł drewnianą klatkę. Leżało pod nią niemowlę, zapewne w ostatniej chwili wepchnięte tam przez jedną z kobiet, które teraz leżały martwe na ziemi. Żołnierz beznamiętnie przeszył dziecko mieczem.
— Związać i przyprowadzić jeńca — rozkazał Temuchin, podnosząc z podłogi kawałek gotowanego mięsa. Oczyścił je z brudu i odkroił kęs.
Mężczyźnie wykręcono ręce na plecy i sprawnie związano w przegubach rzemieniami, po czym oparto o ścianę. Kiedy trzy wiadra wody wylane na twarz nie przywróciły mu świadomości, Temuchin rozgrzał ostrze swego sztyletu nad płonącą świecą i przytknął do skóry na ramieniu jeńca. Ten jęknął i próbował się odsunąć. Wreszcie otworzył nabiegłe krwią oczy.
— Czy mówisz językiem „pomiędzy”? — zapytał wódz. Kiedy jeniec odpowiedział coś niezrozumiałego, uderzył go, precyzyjnie trafiając w oparzone miejsce. Człowiek zawył, ale wciąż odpowiadał w tym samym, niezrozumiałym języku.