— Ten głupiec nie umie mówić — stwierdził Temuchin.
— Pozwól mi. — Jeden z oficerów wystąpił do przodu. — To co mówi, przypomina język ludzi ze szczepu Węży. Tych ze wschodu, znad morza.
Przy pomocy pracowitych omówień i powtórzeń zakomunikowano rolnikowi, że zostanie zabity, jeśli im nie pomoże. Wprawdzie nie obiecywano w zamian za to żadnej nagrody, ale jeniec nie był w najlepszej pozycji przetargowej.
Zgodził się szybko.
— Powiedz mu, że chcemy dojść do miejsca, gdzie są żołnierze — powiedział Temuchin.
Więzień skwapliwie pokiwał głową na znak zgody. Było to zrozumiałe. Wieśniak w prymitywnym społeczeństwie nie pała miłością do uciskających go, zbierających podatki żołnierzy. Bełkotał pospiesznie, przekazując informacje.
Wojownik tłumaczył.
— Mówił, że jest tam wielu żołnierzy, dwie, może nawet pięć dłoni. Są uzbrojeni, a miejsce jest dobrze umocnione. Mają coś jeszcze, jakiś rodzaj broni, ale nie wiem, o czym ta kreatura mówi.
— Pięć dłoni… Temuchin uśmiechnął się, łypiąc spod oka. — Jestem przerażony.
Wszyscy ryknęli śmiechem, poklepując się wzajemnie po plecach. Jason nie widział w tym nic zabawnego.
Nagle zapadła cisza na widok dwu wojowników, którzy zbliżali się podtrzymując, a właściwie prawie niosąc rannego towarzysza. Mężczyzna skakał na jednej nodze, starając się nie dotykać drugą ziemi. Kiedy podniósł na Temuchina wykrzywioną bólem twarz, Jason rozpoznał w nim jednego z rannych w czasie walki z uzbrojonym W kij wieśniakiem.
— Co się stało? — zapytał Temuchin. Wszelki ślad rozbawienia zniknął z jego głosu.
— Moja noga… — ochryple odrzekł wojownik.
— Pokaż — polecił Temuchin.
Natychmiast rozcięto wysoki but rannego. Jego kolano zostało brutalnie strzaskane. Rzepka była rozbita do tego stopnia, że białe odłamki kości przebiły skórę. Strużki krwi sączyły się z rany. Żołnierz musiał straszliwie cierpieć, jednak nie wydał z siebie jęku.
Jason wiedział, że aby ten człowiek mógł znowu chodzić, potrzebna była fachowa pomoc chirurgiczna. Zastanawiał się, jaki los czeka rannego w tym barbarzyńskim świecie. Dowiedział się szybko.
— Nie możesz chodzić, nie możesz jechać. Nie możesz być wojownikiem. — powiedział Temuchin.
— Wiem — odpowiedział koczownik prostując się i odchylając podtrzymujące ramiona. — Lecz jeśli mam umrzeć, chcę umrzeć w walce i być pochowanym z moimi kciukami. Nie utrzymam miecza by walczyć z demonami w podziemnym świecie, jeśli nie będę ich miał.
— Niech tak będzie — powiedział Temuchin, dobywając miecza. — Byłeś dobrym wojownikiem i towarzyszem. Życzę ci szczęścia w bitwach, które stoczysz. Będę się bił z tobą sam, gdyż to przynosi zaszczyt ponieść śmierć z ręki wodza.
Nie był to rytualny pojedynek. Wojownik pomimo rany walczył dzielnie. Jednak Temuchin poprowadził walkę tak, by przeciwnik stał całym ciężarem na zranionej nodze. Nie mógł tego zrobić, więc krótkie pchnięcie mieczem pod żebra przerwało jego cierpienia.
— Jest jeszcze jeden ranny — stwierdził Temuchin, wciąż trzymając zakrwaiony miecz. Żołnierz ze złamanym ramieniem wystąpił naprzód. Rękę miał na temblaku.
— Ramię wyzdrowieje — rzekł — skóra nie pękła. Mogę jechać i walczyć, choć nie mogę strzelać z łuku.
Temuchin wahał się przez chwilę, nim odpowiedział.
— Potrzebujemy każdego człowieka. Jeśli uczynisz tak, jak powiedziałeś, to wrócisz z nami do obozu. Ruszamy, gdy tylko pogrzebiecie tego człowieka. — Odwrócił się do Jasona.
— Ty pojedziesz przede mną, tylko nie rób żadnego hałasu
— najwyraźniej nie cenił wysoko wojennych umiejętności Jasona. — Szukamy miejsca, gdzie są żołnierze. Gronostaje odwiedzali ten kraj w przeszłości, lecz nigdy nie było ich więcej niż dwóch lub trzech naraz. Unikali wojska i atakowali farmy, ale zdarzało się im walczyć z żołnierzami. To od nich dowiedziałem się się o prochu. Zabili jednego żołnierza i zabrali mu proch, ale kiedy przytknąłem do niego ogień, tylko się spalił. Gronostaje przysięgali, że wybucha, a ja im wierzę. Zdobędziemy proch, a ty będziesz strzelał.
— Zaprowadź mnie tam — powiedział Jason — a ja ci pokażę, jak się to robi.
Błądzili po lesie, aż — dobrze po północy — jeniec przyznał się płaczliwie, że zgubił drogę w ciemnościach.
Temuchin zaczął bić nieszczęśnika, a w końcu, zrezygnowany, zarządził odpoczynek do rana. Deszcz znów zaczął padać. Ułożyli się jak mogli najwygodniej pod ociekającymi drzewami.
Jason czuł w ustach nieprzyjemny smak. Tym razem nie sprawiło tego jedzenie gotowane na odchodach ani wstrętny achadh. Nie mógł zapomnieć masakry na farmie. „Wejdź między drzewa, a stracisz z oczu las” — pomyślał. Tak, to powiedzenie dokładnie pasowało do jego obecnego zachowania. Mieszkał wśród koczowników, żył tak jak oni i w końcu stał się cząstką ich szczepu. Byli to interesujący ludzie. Od czasu, gdy przeniósł się do obozu Temuchina, odkrył w nich wiele ciepła, a poczucie humoru mieli chyba najlepsze w całej Galaktyce. Dało się z nimi żyć. Byli na swój sposób uczciwi, przestrzegali swych własnych praw, lecz jednocześnie byli przerażająco okrutni. Mordowali bezlitośnie, z zimną krwią. Nie miało znaczenia, że czynili to zgodnie ze swym systemem wartości. To nic nie zmieniło. Jason miał wciąż przed oczyma miecz zatopiony w ciele dziecka.
Znajdował się wśród drzew i stracił z oczu las. Zapomniał, że to właśnie ci ludzie wyrżnęli w pień pierwszą wyprawę górniczą i że w ten sposób potraktowaliby każdego przybysza spoza ich świata. Był wśród nich szpiegiem i miał się przyczynić do ich ostatecznego upadku. Tak i tylko tak to musi wyglądać. Mógł żyć w zgodzie z samym sobą dopóki był pewien, że gra jedynie swą rolę i cała ta maskarada ma jakiś cel. Koniecznym Jest zniszczyć społeczną strukturę nomadów po to, by Pyrrusanie mogli bezpiecznie otworzyć tu swoje kopalnie.
Samotny i przygnębiony, drżący z zimna w tę deszczową noc, miał wrażenie, że cały plan nie ma szansy powodzenia. Do diabła z tym wszystkim! Ułożył się wygodniej, próbując zasnąć, jednak wciąż miał przed oczyma obraz walki. „Na swój sposób jesteś wielkim człowiekiem Temuchinie — myślał. — Ale mam zamiar cię zniszczyć”.
Deszcz padał bezlitośnie. O pierwszym brzasku ruszyli dalej, posuwając się cichą kolumną przez zamglony las. Wzięty do niewoli chłop szczękał zębami ze strachu, dopóki nie rozpoznał polany i ścieżki. Szczęśliwy i uśmiechnięty, pokazał im właściwą drogę. Wepchnięto mu w usta kawałek jego własnego ubrania, by nie mógł krzyczeć.
Nagle usłyszeli trzask łamanych gałązek i jakieś głosy. Kolumna stanęła w milczeniu. Do szyi jeńca przytknięto miecz. Nikt się nie poruszył. Rozmowa stawała się coraz głośniejsza i zza zakrętu wyszło dwóch ludzi. Zrobili parę kroków nim dostrzegli nieruchome, ciche postacie majaczące we mgle tuż przed nimi. Zanim zdążyli cokolwiek zrobić
ugodziło ich pół tuzina strzał.
— Co to za kije mają w rękach? — spytał Jasona Temuchin.
Jason zsunął się z siodła odwrócił butem najbliższe zwłoki.
Mężczyzna był bez zbroi. Miał tylko lekki, żelazny napierśnik i hełm na głowie. Odziany był w skórę i szorstkie sukno. W ręku wciąż jeszcze ściskał coś, co wyglądało jak prymitywny muszkiet.
— Nazywają to strzelbą — odrzekł Jason, podnosząc broń.
— Do tego właśnie używa się prochu, który wyrzuca kawałek metalu i zabija. Proch i metal wkłada się do tej rury. Kiedy naciśnie się na małą dźwigienkę, ten kamień wysyła iskrę do prochu, który wybucha i wyrzuca metal.