Zrobiło się straszne zamieszanie. Cisnął muszkiet w jednego z nich, drugiego kopnął i wyrwawszy zza pasa nóż, zaczął nim dziko wywijać. Jakiś człowiek, ranny czy zabity, upadł na niego. Jason chwycił bezwładne ciało i osłaniając się nim jak tarczą, zadawał ciosy na prawo i lewo. Nagle poczuł ostry ból w nodze, potem w ramieniu i w boku, w końcu coś go walnęło w głowę. Jeszcze raz uderzył nożem i zdał sobie sprawę, że pada. Pod sobą poczuł ziemię, a na sobie nieruchome ciało martwego żołnierza. Jeden z nieprzyjaciół usiłował dobić go mieczem. Jason prawie od niechcenia odparował cios i zatopił ostrze w podbrzuszu mężczyzny. Trysnęła krew; wróg upadł wyjąc. Jason musiał zepchnąć z siebie jego ciało, by cokolwiek zobaczyć. Zanim to zrobił, los krótkiej bitwy był już przesądzony.
Pędząc na łeb na szyję w kierunku bramy, wpadł pierwszy wojownik Temuchina. Musiał nadjechać w pełnym galopie i zeskoczyć z siodła, gdy bestia wchodziła w zakręt. Był to wódz we własnej osobie. Jason rozpoznał go, gdyż z rykiem, jednym ciosem położył dwóch napastników. Reszta była już tylko rzezią niedobitków. Gdy tylko minęło bezpośrednie niebezpieczeństwo, Jason odgrzebał się spod trupów. Na chwiejnych nogach podszedł do ściany i oparł się o nią plecami. Dzwonienie w głowie zamieniło się w uporczywy szum. Zdjął hełm i zobaczył wielkie wgniecenie na jego powierzchni. Dobrze, że przynajmniej w czaszce nie miał takiego dołka. Dotknął palcami bolącego miejsca, a potem uważnie obejrzał rękę. Nie było krwi. Za to ciekło jej dostatecznie dużo z nogi i z boku. Płytkie draśnięcie, tuż poniżej półpancerza broczyło obficie, chociaż rana, podobnie jak na ramieniu, była powierzchowna. Mniej krwawiła noga, zraniona poważnie głębokim pchnięciem w udo. Bolało, ale mógł chodzić; nie miał najmniejszej ochoty by go uznano za kalekę i potraktowano jak żołnierza na farmie. W sakwach przy siodle miał parę kawałków sterylizowanej irchy, którymi mógłby zabandażować rany, ale nim się tam dostanie…
Po chwili, gdy Temuchin dał nura przez bramę, nie było najmniejszych wątpliwości co do wyniku bitwy. Żołnierze z garnizonu nigdy przedtem nie spotkali wroga mogącego się równać tym barbarzyńskim demonom, które na nich napadły. Muszkiety bardziej zawadzały niż pomagały. Z łuków można było strzelać szybciej i celniej. Część żołnierzy uciekła, część została by walczyć, jednak w obu przypadkach rezultat był taki sam. Byli wyrzynani. Krzyki oddalały się i cichły, w miarę jak ci, co przeżyli, chronili się w budynku.
Krew zmieszana z deszczem pokryła dziedziniec. Wszędzie walały się ciała poległych. Samotny koczownik leżał przy bramie — tam, gdzie go zatrzymała kula. Był chyba jedyną ofiarą po stronie najeźdźców.
Jason kątem oka uchwycił jakiś ruch. Zobaczył, jak jeden ze strażników wychylił głowę znad szczytu wieży, gdzie się ukrywał. Coś krótko brzęknęło w powietrzu i w oku żołnierza utkwiła strzała. Przewrócił się na plecy, znikając z pola widzenia — tym razem na dobre. Nie było już słychać jęków, ani błagania o litość — twierdza została zdobyta. Koczownicy w ciszy snuli się między trupami, co chwila schylając się by dokonać ohydnej, rytualnej amputacji. Temuchin wyszedł z budynku, trzymając w ręku okrwawiony miecz. Przywołał jednego ze swych ludzi do stosu ciał przy bramie.
— Trzej należą do minstrala — powiedział — Reszta kciuków jest moja.
Żołnierz pochylił się i wyjął sztylet. Temuchin zwrócił się do Jasona.
— Są tam sale z różnymi rzeczami. Znajdziesz proch. Jason podniósł się, znacznie szybciej niż miał zamiar. Nagle stwierdził, że wciąż jeszcze trzyma zakrwawiony nóż. Wytarł go w ubranie najbliższego trupa i podał Temuchinowi. Ten przyjął go bez słowa, po czym odwrócił się i wszedł do budynku. Jason poszedł za nim, starając się nie powłóczyć nogą.
Ahankk i jakiś drugi oficer stali na straży przy wejściu do niskiej piwnicy. Jason pchnął drzwi i zatrzymał się na progu. Wewnątrz znajdowały się kosze ołowianych kuł, pociski armatnie, zapasowe miecze i muszkiety, a także pewna ilość pękatych beczułek, zatkanych drewnianymi szpuntami.
— To chyba to — powiedział Jason, wskazując na beczki. Zatrzymał ramieniem Temuchina, gdy ten ruszył do przodu.
— Nie wchodź tu. Spójrz na te szare ziarenka na podłodze. Tam, przy otwartej beczce. Bardzo przypominają rozsypany proch. Idąc po tym możesz spowodować wybuch. Pozwól, że to sprzątnę, nim ktokolwiek wejdzie.
Schylając się, poczuł przeszywający ból w boku i w nodze. Zrobił wszystko, by nie dać tego po sobie poznać.
Kawałkiem zwiniętego sukna zrobił ścieżkę przez piwnicę. Otwarta beczułka rzeczywiście zawierała proch. Delikatnie wsypał do środka nieregularne ziarenka i zaczopował otwór. Ostrożnie podnosząc baryłkę, podał ją Ahankkowi.
— Nie upuść, nie uderz, nie zaprósz ognia i nie pozwól, by zmokła. I przyślij — policzył szybko — dziewięciu ludzi po resztę. Przekaż im, co ci powiedziałem.
Ahankk odwrócił się i w tym momencie budynkiem wstrząsnął huk eksplozji. Jason skoczył do okna. Wybuch zmiótł wielki fragment wieży. Odpryski kamieni lądowały w błocie a chmura pyłu znikała w padającym deszczu. Po chwili ściany zadrżały od nowego wstrząsu. Przez bramę wpadł koczownik, krzycząc głośno w swym narzeczu.
— Co on mówi? — zapytał Jason.
Temuchin zacisnął pięści. — Idzie wielu żołnierzy. Strzela ją z wielkiego muszkietu. Stąd ten hałas. Wiele dłoni żołnierzy. Więcej niż zdołał policzyć.
Rozdział XII
Nie było żadnej paniki, zaledwie lekkie ożywienie. Wojna to wojna. Obce środowisko, deszcz, nowe bronie — nic nie mogło naruszyć spokoju barbarzyńców, czy też ich zdolności bojowej. Ludzie, którzy zaatakowali statek kosmiczny, do ładowanego przez lufę działa mogli się odnieść tylko z pogardą.
Ahankk doglądał załadunku prochu, natomiast Temuchin poszedł na ostrzeliwaną wieżę, by osobiście sprawdzić, jakie są siły atakujących. Jeszcze jeden pocisk trafił w jej ścianę. Kule bzyczały niczym rój pszczół, lecz on stał tam, nieporuszony, aż zorientował się w sytuacji i wydał swym ludziom rozkazy.
Jason podążył za żołnierzami niosącymi proch. Gdy wychodzili stwierdził, że wódz jest ostatnim człowiekiem opuszczającym twierdzę.
— Tędy, przez tę bramę — rozkazał Temuchin, pokazując wyjście od strony rzeki. — Tamci nie mogą jeszcze widzieć moropów ukrytych za murem. Ci, co wiozą proch — na siodła. Na mój sygnał wszyscy ruszycie prosto do lasu. Reszta spróbuje zatrzymać żołnierzy. Dołączymy później.
— Jak myślisz, ilu ich jest? — zapytał Jason, gdy grupa transportująca proch odjechała.
— Wielu. Dwie ręce razy cały człowiek, może więcej. Pojedziesz za tymi, co wiozą proch. Atak się zbliża.
Kule świszcząc, odbijały się od murów lub wpadały przez okienka strzelnic. Słychać było ryk atakujących.
„Cały człowiek — myślał Jason, kuśtykając w stronę swego moropa — to chyba palce rąk i nóg, czyli dwadzieścia. Razy jedna dłoń, to setka, a razy dwie dłonie, dwieście. Ich grupa w najlepszym wypadku liczyła dwadzieścia trzy osoby, jeżeli nikt więcej nie zginął w czasie ostatecznego ataku. Dziesięciu, razem z Jasonem w charakterze doradcy technicznego, odejdzie z prochem. Zostaje trzynastu. Trzynastu przeciw dwóm setkom! Niezłe proporcje”.