Wypadki zaczęły się teraz toczyć bardzo szybko. Jason zaledwie zdążył wgramolić się na moropa, gdy tamci odjechali. Ruszył więc jako straż tylna. Gdy wyjechali na tyły fortecy, pojawili się pierwsi napastnicy. Pozostała trzynastka ruszyła do ataku i zwycięski ryk nadciągających wojowników zmienił się w okrzyki trwogi i bólu. Jason obejrzał się przez ramię i dostrzegł wywrócone działo i uciekających we wszystkie strony żołnierzy. Zaraz potem wpadł między drzewa i musiał skupić całą uwagę, by uniknąć zderzenia z gałęziami.
Czekali, osłonięci lasem. Po minucie rozległ się tętent galopujących moropów i siedem wierzchowców wpadło między mokre krzewy. Jedno zwierzę niosło dwu jeźdźców. Z każdą potyczką było ich coraz mniej.
— W drogę! — rozkazał Temuchin. Wracajcie tą samą drogą, którą tu przyjechaliśmy. My zostaniemy tutaj, by opóźnić pogoń.
Gdy tylko Jason z towarzyszami ruszyli, oddział Temuchina zsiadł z wierzchowców i zajął stanowiska na skraju lasu. Chyba tylko zdecydowany atak mógł ich teraz pokonać.
Jason nie był zachwycony tą podróżą. Nie miał odwagi zabrać ze sobą medpakietu i teraz żałował, że nie podjął ryzyka. Nawet nie próbował opatrzyć krwawiących ran zesztywniałą irchą. Nie było to możliwe w czasie jazdy krętym traktem na trzęsącym się grzbiecie moropa. Pocieszała go tylko myśl, że może już nigdy nie będzie musiał dosiadać bydlaka. Zanim dotarli do splądrowanego gospodarstwa, dołączyli do nich pozostali jeźdźcy i już całą grupą popędzili w głuchym milczeniu.
Jason zupełnie stracił orientację wśród plątaniny drzew. Wszystkie ścieżki okryte całunem mgły wydawały mu się jednakowe. Jedank nomadowie wykazywali znacznie lepszą orientację w terenie i bez wahania pędzili ku swemu celowi. Moropy zaczynały słabnąć. Poruszały się tylko dzięki temu, że jeźdźcy ciągle kłuli je ostrogami. Z boków ściekała im krew, wsiąkając w wilgotne futro.
Gdy dojechali do rzeki, Temuchin zarządził postój.
— Zsiadać! — rozkazał. — Zabierzcie z juków tylko niezbędne rzeczy. Zwierzęta zostawimy tutaj. Teraz nad rzekę, pojedynczo.
Ruszył pierwszy, prowadząc swojego moropa. Jason był zbyt otępiały zmęczeniem i bólem by się zorientować, co się dzieje. Kiedy w końcu dotarł ze swym wierzchowcem nad rzekę, był zaskoczony widząc na brzegu jedynie grupę ludzi i ani jednego moropa.
— Czy masz wszystko, czego potrzebujesz? — zapytał Temuchin, odbierając wodze i prowadząc zwierzę nad wodę.
Gdy Jason potwierdził, wódz chlasnął nożem po gardle moropa, prawie odcinając mu głowę. Odskoczył, by uniknąć strugi krwi. Pchnął nogą chwiejące się zwierzę, które wpadło do rzeki. Bystry nurt szybko zabrał ciało.
— Machina nie wciągnie moropa na klif — powiedział.
— A nie chcę, by ich ciała zostały w pobliżu miejsca lądowania. Inaczej znajdą je żołnierze i będą na nas czekać. Pójdziemy pieszo.
— Spojrzał na zranioną nogę Jasona. Możesz iść?
— Oczywiście. Nigdy nie czułem się lepiej. — Odrzekł Jason. — Mała przechadzka po dwóch nieprzespanych nocach i tysiąc kilometrowej jeździe dobrze mi zrobi. Idziemy.
— Odmaszerował, tak szybko jak mógł starając się nie kuleć.
— Dowieziemy proch, a ja pokażę ci, jak go używać — przypomniał na wypadek… gdyby wódz miał krótką pamięć.
Nie był to lekki spacerek. Nie robili postojów. W czasie marszu przekazywali sobie baryłki z prochem, żeby odciążyć towarzyszy. Na szczęście Jason i pozostali ranni byli zwolnieni z tego obowiązku. Również wspinaczka na wzgórze, po śliskiej trawie nie była rzeczą łatwą.
Noga Jasona bolała potwornie. Krew wciąż sączyła się do buta nieprzerwanym strumieniem. Marsz zdawał się nie mieć końca. Jason zaczął zostawać z tyłu. W końcu wyprzedzili go wszyscy i w pewnej chwili zginęli mu z oczu za grzbietem wzgórza. Otarł z twarzy deszcz i pot. Kuśtykając dalej, starał się trzymać ścieżki majaczącej w wysokiej trawie. Na szczycie wzgórza pojawił się Temuchin, znacząco kładąc dłoń na rękojeści miecza. Jason zdobył się na rozsadzający płuca wysiłek i przyśpieszył. Gdyby osłabi, podzieliłby los moropów.
Miał wrażenie, że idzie całe wieki. W końcu dotarł do szczytu wzgórza, mile tym faktem zaskoczony.
Na trawie, plecami do znajomej skały, siedziała grupka ludzi.
— Temuchin już pojechał — powiedział Ahankk. — Ty jedziesz następny. Pierwszych dziesięciu mężczyzn zabiera baryłki z prochem.
— Świetny pomysł — odparł Jason, padając na mokrą trawę.
Leżał długo, na wpół przytomny, nim zdołał usiąść, by jakoś założyć szorstkie opatrunki. Jeden z koczowników podał mu baryłkę prochu oplecioną rzemieniami. Skórzany pas, który był do niej przyczepiony, założył sobie na szyję. W chwilę później pojawiła się lina i Jason pozwolił się do niej przywiązać. Tym razem perspektywa upadku w przepaść nie przejmowała go w najmniejszym stopniu. Oparł głowę o baryłkę z prochem i momentalnie zapadł w sen.
Spał przez całą drogę. Obudził się dopiero na szczycie klifu, gdy uderzył czołem w skalną półkę. Czekały już na nich nowe moropy. Jasonowi pozwolono od razu wracać do obozu. Nie musiał taszczyć prochu. Pozwolił zwierzęciu wlec się najwolniej, jak tylko się dało. Nie zniósłby już kołysania, ale i tak kiedy dotarł do swego camachu nie miał już siły nawet zejść z wierzchowca.
— Meta — wychrypiał — pomóż rannemu weteranowi wojen.
Zachwiał się, gdy wytknęła głowę z namiotu i bezwładnie osunął się z siodła. Złapała go w locie i na własnych rękach wniosła do namiotu. To było miłe.
— Powinieneś coś zjeść wypiłeś.
Meta była uparta. — Dość już
— Bzdura — odrzekł, popijając z żelaznego kubka. — Po prostu brak mi krwi. Mepakiet powiedział, że nieco jej straciłem i dla wyrównania niedoborów dał mi zastrzyk z żelaza. Poza tym jestem zbyt zmęczony, by jeść.
— Z odczytu wynika, że potrzebujesz transfuzji.
— Raczej trudno ją tutaj zrobić. Będę pił dużo wody, a co wieczór będę jadł kozią wątróbkę.
— Otwierać! — krzyknął ktoś, szarpiąc klapę przy wejściu. — Rozkazuję w imieniu Temuchina.
Meta schowała medpakiet pod futra i podeszła do wejścia. Grif, który rozdmuchiwał ogień, podniósł lancę i zaczął się nią bawić.
— Pójdziesz teraz do Temuchina.
— Zaraz przyjdzie. Powiedz mu to. Żołnierz wszczął kłótnię, lecz Meta chwyciła go za nos i wypchnęła z namiotu. Zasznurowała z powrotem wejście.
— Nie możesz iść — powiedziała.
— Nie mam wyboru. Rany zszyliśmy struną z jelit, co jest do przyjęcia. Antybiotyków nie wy kryje, a żelazo jest właśnie wchłonięte przez szpik kostny.
— Nie o to chodzi — Meta była zła.
— Wiem, ale niewiele możemy na to poradzić. Wyjął medpakiet i nastawił tarczę kontrolną.
— Taaak… Znieczulenie na nogę żebym mógł chodzić i mocna dawka stymulatorów. Wiem, że przez tę lekomanię skracam sobie życie o ładnych parę lat, ale mam nadzieję, że
ktoś to doceni.
Kiedy wstał. Meta chwyciła go za ramię.
— Nie pójdziesz.
Jason użył delikatniejszego oręża — ujął w dłonie jej twarz i czule ucałował. Grif prychnął pogardliwie i odwrócił się w stronę ogniska. Ręce dziewczyny opadły.
— Jason! powiedziała z niepokojem. — Nie podoba mi się to. Nic ci nie mogę pomóc.