— Jeszcze mi pomożesz, tylko nie teraz. Po prostu, wytrzymaj jeszcze trochę. Pokażę Temuchinowi jak się robi wiekie „bum!” i zwijamy się na statek. Powiem mu, że przyprowadzę szczep Pyrrusan, co zresztą i tak miałem zrobić oraz parę innych rzeczy. Plany są ustalone i tryby machiny zaczynają się obracać. Wkrótce dla Felicity nadejdzie nowy dzień.
Narkotyki odurzyły go nieco i święcie wierzył w każde swoje słowo. Meta, która tak wiele czasu spędziła w tym mroźnym obozie, pochylona nad ogniskiem z odchodów moropa, nie czuła takiego entuzjazmu. Pozwoliła mu jednak iść. Obowiązek na pierwszym miejscu — tego każdy Pyrrusanin uczył się od kołyski.
Temuchin już czekał. Nie było po nim widać śladu zmęczenia.
— Spraw, bv wybuchło — rzekł, wskazując na baryłki z prochem stojące na podłodze camachu.
— Nie tutaj i nie w tej chwili. Chyba, że planujesz samobójstwo. Potrzebuję czegoś w rodzaju pojemnika, niezbyt dużego, który można by zaczopować.
— Mów, czego ci potrzeba. Wszystko zostanie przyniesione.
Wódz najwyraźniej chciał potraktować te wybuchowe eksperymenty jako „ściśle tajne”. Jasonowi najzupełniej to odpowiadało. Camach był ciepły i względnie wygodny, jedzenie i picie miał pod ręką. Czekając na pojemnik, usiadł wygodnie na futrach, walcząc z pieczonym, kozim udżcem; następnie wytarł ręce w kurtkę i przystąpił do pracy.
Przyniesiono mu sporą liczbę glinianych garnków. Jason wybrał najmniejszy — wielkości kubka do kawy. Potem wyciągnął szpunt z jednej z baryłek i delikatnie strząsnął trochę prochu na kawałek skóry. Ziarenka nie były jednolite, ale nie sądził, by miało to większy wpływ na szybkość spalania. Z pewnością substancja sprawdzała się w muszkietach. Używając kawałka sztywnej skóry jako czarpaka, ostrożnie napełnił do połowy garnek. Wcześniej przygotowany krążek z irchy umieścił na wierzchu i delikatnie uklepał proch zaokrąglonym końcem ogryzionej kości. Temuchin stał z tyłu, obserwując uważnie każdy etap przygotowań.
— Granulki powinny być blisko siebie dla równego spalania, a przynajmniej tak mówił pewien człowiek z mojego plemienia, który znał się na rzeczy — wyjaśniał Jason. Dla mnie to wszystko jest równie nowe, jak dla ciebie. Skóra ma przytrzymywać ziarna na swoim miejscu oraz zabezpieczyć je przed zamoczeniem.
Jason przygotował mieszaninę wody, pokruszonego nawozu i ziemi z podłogi camachu. Uzyskał z tego wilgotną, gliniastą masę, którą teraz zalepił garnek. Uklepał równo powierzchnię.
— Mówią, że proch, aby wybuchnąć, musi być całkowicie zamknięty. Jeśli są jakieś otwory, ogień przez nie wyleci i substancja po prostu się spali.
— W jaki sposób ogień dostanie się do środka? — zapytał Temuchin.
Marszcząc brwi starał się nadążyć za wyjaśnieniami. Jak na nieradzącego sobie z rachunkami analfabetę bez szczypty wiedzy technicznej, radził sobie zupełnie nieźle. Jason podniósł jedną z wielkich stalowych igieł, używanych do zszywania skór.
— Zadałeś słuszne pytanie. Skorupa jest już dostatecznie sucha. Mogę się teraz przebić do prochu przez błoto i skórę. Potem drugim końcem igły wepchnę w dziurkę kawałek płótna. Mam go od tego wojownika, który pozbawił ubrania jakiegoś mieszkańca nizin. Tkaninę nasączyłem tłuszczem, by się lepiej paliła. — Zważył w ręku zrobiony z garnuszka granat. — Myślę, że jesteśmy gotowi.
Temuchin majestatycznie wyszedł na zewnątrz, a Jason z bombą w jednej ręce i migocącym kagankiem w drugiej, podążył za nim. Przed namiotem wodza oczyszczono plac, a żołnierze trzymali ciekawskich w należytej odległości. Rozeszła się wieść, że ma się dziać coś dziwnego i niebezpiecznego, więc koczownicy zbiegli się trumnie z całego obozowiska. Ulokowali się ciasno w przejściach między camachami. Jason położył ostrożnie bombę na środku placu
i wrzasnął:
— Jeśli to zadziała, będzie głośny huk, dym i ogień. Niektórzy z was wiedzą, co mam na myśli. A więc — zaczynamy!
Schylił się i przytknął lampę do lontu. Tkanina paliła się na tyle wolno, że mógł zaczekać kilka sekund, by się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Dopiero wtedy odwrócił się i cofnął pod namiot wodza.
Nawet wywołana stymulatorami pewność siebie Jasona nie wytrzymała rozczarowania. Lont najpierw się palił, potem dymił, potem wyrzucił parę iskier i wreszcie zgasł. Jason nie bacząc na niecierpliwe pomruki, a nawet gniewne okrzyki, odczekał dłuższą chwilę. Nie miał ochoty pochylać się nad bombą i dostać w twarz ogniem eksplozji. Dopiero gdy Temuchin dotknął znacząco swego noża, Jason podszedł, mając nadzieję, że sprawia wrażenie bardziej swobodnego, niż się czuł. Spojrzał na poczerniały otwór, w który wchodził lont, mądrze pokiwał głową, po czym wrócił do camachu.
— Lont wypalił się, zanim ogień dotarł do prochu. Potrzebna jest większa większa dziura lub lepszy lont. Właśnie przypomniałem sobie inną zwrotkę „Pieśni o Bombie”, która o tym mówi.
Wszedł do camachu, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Lont powinien zawierać proch, tak by się mógł palić nawet bez powietrza. Musiał taki zrobić, inaczej ogień nie przedostanie się przez warstwę błota. Prochu było pod dostatkiem, ale w co go owinąć? Najlepszy byłby papier, lecz skąd go wziąć? A może… Upewnił się, że wyjście jest dobrze zabezpieczone i że jest sam w namiocie. Sięgnął do sakwy, którą miał u pasa i wydobył medpakiet. Zabrał go, pomimo ryzyka, nie miał bowiem zielonego pojęcia, ile czasu zajmie mu ta zabawa, a nie chciał stracić przytomności, zanim nie będzie po wszystkim.
Naciśnięcie, przekręcenie i otwarcie komory dystrybutora zajęło mu zaledwie sekundę. Na ampułkach leżała zwinięta instrukcja obsługi. Akurat taka, jakiej potrzebował. Szybko schował medpakiet.
Wykonanie lontu było dość proste, chociaż musiał osobno zawijać w papier praktycznie każde ziarnko prochu, by nie palił się zbyt szybko. Kiedy skończył, natarł papier olejem i przyczernił sadzą, by ukryć jego pierwotną barwę.
— To powinno wystarczyć — powiedział do siebie. Zabrał lont i wyszedł na plac. Przygotowań było chyba aż nadto. Nomadowie drwili z niego otwarcie i obrzucali wyzwiskami, a Temuchin pobladł z wściekłości. Bomba nadal leżała niewinnie tam, gdzie ją zostawił. Udając, że nie słyszy niepochlebnych uwag, Jason pochylił się nad nią i zrobił nowy otwór w glinianej skorupie. Wolał nie ryzykować wpychając w proch nadpaloną szmatę. I tak to, co robił, było dość ryzykowne. Pot na jego czole, nie miał nic wspólnego z chłodnym powietrzem poranka.
— Teraz powinno zadziałać — stwierdził, przytykając płomień.
Papier zatlił się szybko, wyrzucając w powietrze snop iskier. Jason rzucił na szybko sunący wzdłuż lontu płomień jedno spojrzenie, odwrócił się i zaczął uciekać.
Tym razem rezultat był imponujący. Bomba eksplodowała z należytym hukiem, a fragmenty garnka pofrunęły na wszystkie strony, dziurawiąc kilka namiotów i lekko raniąc niektórych widzów. Jason był tak blisko, że siła eksplozji przewróciła go na ziemię. Temuchin, nieporuszony, nadal stał u wejścia camachu, ale był chyba trochę bardziej zadowolony. Nieliczne okrzyki bólu utknęły w entuzjastycznej wrzawie i radosnym klepaniu się po plecach. Jason trzęsąc się usiadł i obmacał całe ciało, ale nie znalazł nowych
obrażeń.
— Czy możesz zrobić większe bomby? — w oczach Temuchina zabłysła nadzieja na większe możliwości niszczenia.
— Oczywiście. Ale mógłbym co dokładniej odpowiedzieć gdybyś mi powiedział, do czego chcesz ich użyć.
Zanim Temuchin zdążył wyjaśnić, dobiegł ich zgiełk dochodzący z przeciwnej strony obozu. Przez tłum usiłowało się przecisnąć kilku jeźdźców na moropach, co najwyraźniej nie podobało się koczownikom. Słychać było gniewne wrzaski i przekleństwa.