— Kto się zjawia bez mego pozwolenia? — Temuchin był wściekły. Sięgnął po miecz, a gwardia przyboczna otoczyła go, nastawiając groźnie lance.
Pierwszy rząd gapiów rozpierzchł się na boki, by uniknąć stratowania przez moropy. Jeźdźcy przedarli się na plac.
— Kto tak hałasuje? — zapytał jeden z przybyłych głosem równie nawykłym do rozkazywania, jak głos Temuchina. Jason znał skądś ten tembr. To był Kerk.
Temuchin z wściekłością postąpił naprzód w otoczeniu swych ludzi, podczas gdy Kerk, Rhes i pozostali Pyrrusanie zsiedli z wierzchowców. Szykowało się naprawdę niezłe mordobicie.
— Czekajcie — krzyknął Jason, rzucając się między dwie grupy, najwyraźniej dążące do konfrontacji. — To są właśnie Pyrrusanie! Moje plemię. Wojownicy, którzy przybyli, by połączyć się z siłami Temuchina.
— Spokojnie — szepnął do Kerka. — Odpręż się. Przyklęknij nieco, zanim nas zmasakrują.
Kerk zignorował sugestię. Zatrzymał się. Wyglądał na równie poirytowanego jak Temuchin i równie znacząco dotykał rękojeści miecza. Temuchin ruszył niczym czołg; Jason musiał uskoczyć mu z drogi. Wódz zatrzymał się tak blisko, że stopami niemal dotykał nóg Kerka. Mierzyli się wzrokiem, stojąc twarzą w twarz.
Byli do siebie bardzo podobni. Wódz był wyższy, ale Kerk miał potężniejszą budowę. Także ich stroje były równie okazałe, bowiem Kerk zastosował się do radiowych poleceń Jasona. Jego napierśnik zdobiła wielobarwna i prawie dwuwymiarowa sylwetka orła, zaś hełm uwieńczony był orlą czaszką.
— Jestem Kerk, wódz Pyrrusan — oznajmił, wysuwając nieco miecz, poczym schował go z przeraźliwym zgrzytem.
— Jestem Temuchin, wódz plemion. Oddaj mi pokłon.
— Pyrrusanie nie składają pokłonów przed nikim. Temuchin wydobył z gardła głęboki charkot i rozwścieczony sięgnął po miecz. Jason ledwie się opanował, by nie zamknąć oczu i uciec. Zanosiło się na krwawą jatkę.
Kerk wiedział, co robi. Nie przyjechał po to, by obalać Temuchina — przynajmniej nie teraz — więc nie dobył miecza. Zamiast tego, błyskawicznym ruchem, do jakiego tylko Pyrrusanin był zdolny, złapał Temuchina za przegub.
— Nie przyszedłem z tobą walczyć — powiedział spokojnie. — Przybyłem jak równy do równego, by poprzeć twoją sprawę. Będziemy rozmawiać.
Głos mu nie drgnął, ale miecz Temuchina nie wysunął się ani o centymetr dalej. Wódz był niezwykle silny, ale Kerk stał niczym głaz. Nie poruszył się, ani nie okazał najmniejszego wysiłku, za to na czole Temuchina wystąpiły żyły.
Cicha walka trwała dziesięć, piętnaście sekund. Mimo śniadej skóry widać było jak Temuchin poczerwieniał, a każdy mięsień stwardniał mu z wysiłku.
Gdy wydawało się, że ludzkie ścięgna i muskuły nie są w stanie więcej wytrzymać, Kerk uśmiechnął się. Było to lekkie uniesienie kącików ust, widoczne tylko dla Temuchina i Jasona, który stal obok. Potem wolno, systematycznie miecz zaczął wsuwać się z powrotem, aż oparł się rękojeścią o brzeg pochwy.
— Nie przybyłem z tobą walczyć — szepnął Kerk ledwie słyszalnym głosem. — Brać się za bary mogą młodzieńcy. My jesteśmy wodzami. Będziemy rozmawiać.
Rozluźnił chwyt tak gwałtownie, że Temuchin się zachwiał. Decyzja należała do niego. Znowu. Inteligencja walczyła w nim z brutalnymi odruchami urodzonego barbarzyńcy.
Milczący impas trwał długo. W końcu Temuchin zaczął chichotać, by po chwili ryknąć na całe gardło. Odrzucił głowę do tyłu i rechotał jakby chciał wyzwać cały wszechświat. Potem zamknął się i klepnął Kerka po plecach. Cios ten mógłby ogłuszyć moropa lub zabić słabszego człowieka. Kerk zachwiał się nieznacznie i odwzajemnił uśmiech.
— Jesteś człowiekiem, którego mógłbym polubić — zawołał Temuchin. — O ile cię najpierw nie zabiję. Chodź do mego camachu.
Odwrócił się, a Kerk poszedł za nim. Minęli Jasona nie racząc go zauważyć. Jason wzniósł oczy do góry, szczęśliwy, że niebo nie spadło mu na głowę, a słońce nie zmieniło w kupkę popiołu. Odwrócił się i ruszył za nimi.
— Zostaniesz tutaj — rozkazał Temuchin, gdy doszli do camachu.
Patrzył na Jasona wzrokiem pełnym zimnej furii, jakby to on był winien wszystkiemu, co zaszło. Rozstawił straże i wszedł za Kerkiem do środka. Jason nie protestował. Wolał czekać tu na wietrze i chłodzie niż być świadkiem rozmowy w namiocie. Gdyby Temuchin zginął — jak zdołają uciec? Zmęczenie i ból znowu dawały mu się we znaki. Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zaryzykować zastrzyku z med-pakietu. Oczywiście było to niemożliwe, więc słaniając się na nogach, czekał.
Wewnątrz rozległy się, gniewne głosy. Jason skulił się, oczekując najgorszego. Nic się jednak nie stało. Znów się zachwiał. Stwierdził, że łatwiej będzie mu siedzieć. Osunął się na ziemię. Była lodowata. Rozmowa w namiocie przybrała ostrzejszy ton, po czym zapadła złowroga cisza. Jason zauważył, że nawet strażnicy wymieniają niespokojne spojrzenia.
Nagle rozległ się ostry dźwięk dartego materiału. Strażnicy podskoczyli, nastawiając lance. Kerk mocno szarpnął za derkę, otwierając wyjście. Tyle, że go wcześniej nie rozsznurował. Grube rzemienie pękły, a żelazna podpora wygięła się. Kerk oczywiście tego nie zauważył. Nie zatrzymując się, minął straże. Skinął na Jasona. Ten rzucił okiem na Temuchina, który stanął w wejściu, z twarzą pałającą gniewem. Jedno spojrzenie wystarczyło. Jason odwrócił się i pognał za Kerkiem.
— Co tak się tam stało? — zapytał.
— Nic. Po prostu rozmawialiśmy, usiłując się nawzajem wybadać i żaden nie chciał ustąpić. On nie chciał odpowiedzieć na moje pytania, więc ja zignorowałem jego. Na razie jest remis. Jason był zły.
— Powinniście byli zaczekać na mój powrót. Dlaczego przyjechaliście; i to w taki sposób?
Odpowiedź znał. Kerk tylko potwierdził jego przypuszczenia.
— Dlaczego? Nie chcieliśmy siedzieć w górach jak więźniowie Przyjechaliśmy sprawdzić na własne oczy, co się dzieje. Po drodze mieliśmy kilka potyczek i morale bardzo się poprawiło.
— O! Na pewno! — Jason gorąco przytaknął i stwierdził, że chciałby już wyciągnąć się w swym camachu.
Rozdział XIII
Chociaż wiatr hulał wokół camachu, chwilami sypiąc do środka kłębami śniegu, jednak wewnątrz było ciepło i wygodnie. Atomowy piecyk dawał dostatecznie dużo ciepła, by pokryć wszelkie straty, a mocny alkohol przywieziony przez Kerka lepiej rozgrzewał Jasonowi żołądek niż wstrętny achadh. Rhes zadbał o dostawę pakietów żywnościowych i Meta właśnie je otwierała. Reszta Pyrrusan rozstawiała w pobliżu swoje camachy lub dyskretnie pilnowała wejścia. Na razie byli bezpieczni.
— Świntuch! — skomentowała Meta, gdy Jason sięgnął po drugą parującą porcję. — Już jedną zjadłeś.
— Pierwsza była dla mnie. Ta jest dla moich zmaltretowanych członków i rozwodnionej krwi. — Mając usta pełne gorącej, soczystej strawy, wskazał palcem na hełm Kerka. — Widzę, że przyłączyliście się do klanu Orła. Świetnie. Ale skąd wzięliście tyle czaszek? Nie sądziłem, że na tej planecie jest tyle orłów.
— Prawdopodobnie nie ma ich tak wiele — odparł Kerk, wodząc palcem po bezokiej, zakończonej mocnym dziobem czaszce. — Udało nam się jednak ustrzelić jednego i zrobiliśmy formę. Reszta to plastikowe atrapy. Powiedz teraz, jakie masz plany, bo ta dziecinna maskarada, chociaż zabawna, musi się skończyć. Tego chcemy. Trzeba w końcu otworzyć kopalnię.