— Cierpliwości! — jęknął Jason. — Ta operacja musi zabrać trochę czasu, ale gwarantuję wam sporo potyczek, więc będziecie mieli parę miłych chwil i dla siebie. Pozwólcie, że najpierw opowiem, co odkryłem od czasu naszej ostatniej rozmowy. Temuchin ma za sobą większość liczących się plemion na równinach. Jest piekielnie inteligentnym człowiekiem i urodzonym przywódcą. Intuicja podpowiada mu wszystkie książkowe aksjomaty wojskowości. Najważniejszy — dostarczyć stałego zajęcia swym ludziom. Gdy tylko zaliczy jedną kampanię, rozmawia z klanami i wynajduje jedno lub dwa plemiona, z którymi mają jakieś porachunki. Wtedy je wyrzynają i dzielą łup. Tak to wyglądało do tej pory. Można być albo z nim, albo przeciw niemu — nie ma neutralnych. Wszystko to pomimo, naturalnej tendencji nomadów do chodzenia własnymi drogami i łączenia się jedynie w chwilowe sojusze. Tych kilku naczelników, którzy próbowali się wyłamać z nowego reżimu spotkała tak straszna śmierć, że reszta jest pod jej wrażeniem. Kerk potrząsnął głową.
— Jeśli zjednoczył tych wszystkich ludzi, to nic nie możemy zrobić.
— Może go zabić? — zasugerowała Meta.
— Zobaczcie, co parę tygodni spędzonych wśród barbarzyńców zrobiło z tą dziewczyną! — Jason był przerażony.
— W jaki sposób? — spytał Rhes.
— Okazując się lepszymi fachowcami niż on. Okrywając się większą chwałą, lepiej walcząc w górach oraz układając sprawy tak, by popełnił parę błędów. Jeśli to dobrze rozegramy, powinniśmy wrócić z tej wyprawy z Kerkiem jako większym lub równym Temuchinowi wodzem. To prosta społeczność i nikogo nie obchodzi, jakie były twoje zasługi w poprzednim roku; ważne jest to, czego dokonałeś ostatnio. Przypomina to szukanie igły w stogu siana, a trzeba wszystko zorganizować tak, by Kerk był głównym poszukiwaczem. Pójdziemy wszyscy, z wyjątkiem Rhesa.
— Dlaczego nie ja? — zapytał zainteresowany.
— Ty wykonasz drugą część planu. Nigdy nie poświęcaliśmy zbyt wiele uwagi nizinom, bo nie ma tam złóż metali ciężkich. Jednak zdaje się, że ich mieszkańcy mają nieźle rozwiniętą kulturę rolniczą. Temuchin znalazł sposób, by wysłać tam grupę wojowników. Wyprawa, w której szczerze mówiąc nie chciałbym powtórnie uczestniczyć miała na celu zdobycie prochu. Jestem pewny, że chce go użyć przeciw plemionom górali. Taki ukryty w rękawie atut. Te górskie przełęcze muszą być trudne do zdobycia. Pomogłem Temuchinowi zdobyć to, co chciał. Oczywiście oczy miałem szeroko otwarte. Oprócz prochu widziałem muszkiety, działa, mundury wojskowe, worki z mąką. To mocne dowody.
— Na co? — spytał Kerk.
— Czyż to nie oczywiste? Na to, że mamy na tej planecie wysoce zaawansowaną kulturę. Chemia, jednopolówka, centralny rząd, podatki, kuźnie, odlewnie, tkalnie, farbiarnie…
— Skąd ty to wszystko wiesz? — Meta była zdumiona.
— Powiem ci wieczorem, kochanie, jak będziemy sami. Wygląda to może na przechwałki, ale jestem pewny swych wniosków. Tworzy się tam średnia klasa, a idę o zakład, że warstwa kupców i bankierów rozwija się najszybciej. Rhes się w nią wkupi. Jako rolnik, ma najlepsze przygotowanie do tego zadania. Spójrzcie, oto klucz do jego sukcesu.
Wyjął z sakiewki mały, metalowy krążek, podrzucił i podał Rhesowi.
— Co to? — zapytał Rhes.
— Pieniądz. Moneta o niewielkim nominale. Zabrałem ją jednemu z zabitych żołnierzy. To jest oś świata kupieckiego albo też smar do osi — zależy, które porównanie bardziej ci odpowiada. Zrobimy analizę i wytopimy całą masą identycznych, a nawet lepszych od oryginału. Wkupisz się nimi, założysz sklep i jako kupiec będziesz czekał na następne posunięcia.
Rhes spojrzał na monetę z niesmakiem.
— Przypuszczam, że teraz, podobnie jak pozostali, powinienem otworzyć buzię i zapytać jaki będzie następny ruch?
— Słusznie. Szybko się uczysz. Kiedy Jason mówi, wszyscy słuchają.
— Za dużo mówisz — wtrąciła Meta ponuro.
— Zgoda, ale to moja jedyna wada. Kolejnym posunięciem będzie zjednoczenie tutejszych plemion z Kerkiem u władzy, albo prawie u władzy, by powitać Rhesa, który przypłynie na północ ze swymi towarami. Cały kontynent może być podzielny klifem, który normalnie uniemożliwia kontakty między koczownikami, a ludźmi z nimi, ale nie wmówicie mi, że nigdzie na północy nie ma miejsca, gdzie mógłby przybić mały statek lub łódź. Potrzebujemy tylko kawałka plaży. Jestem pewien, że w przyszłości połączenie morzem było wykluczone jedynie dlatego, że do wykonania statków ze stali potrzebna jest wysoko zaawansowana technologia. Można oczywiście zbudować łodzie pokryte skórami o szkielecie z kości, ale wątpię czy koczownicy kiedykolwiek rozważali możliwość podróżowania wodą. Mieszkańcy nizin na pewno mają statki, ale tu nie ma niczego, co by ich skłoniło do zorganizowania wypraw odkrywczych. Wręcz przeciwnie. Ale my to zmienimy. Pod przywództwem Kerka plemiona północy pokojowo powitają kupców z południa. Na scenę wkroczy handel i rozpocznie się nowa era. Za kilka starych skór koczownik będzie mógł kupić wytwory cywilizacji i na pewno się skusi. Może złapiemy ich na tytoń, alkohol lub szklane paciorki. Musi być coś, co lubią, a co ludzie z nizin mogą im dostarczyć. Najpierw lądowanie z towarem, potem parę namiotów dla ochrony przed śniegiem, a w końcu — stała osada. Jeszcze później centrum handlowe i rynek, dokładnie w miejscu, gdzie będzie nasza kopalnia. Następny krok jest chyba oczywisty.
Zaczęła się ożywiona dyskusja. Dotyczyła jednak tylko szczegółów. Nikt nie kwestionował planu Jasona. Był prosty i wykonalny. Dawał im zajęcie, z którego byli zadowoleni. Wszyscy — z wyjątkiem Mety. Miała do końca życia dość gotowania na nawozie moropa i prostych posług obozowych. Była jednak Pyrrusanką, nic więc nie mówiła.
Narada skończyła się bardzo późno. Grif chrapał już od kilku godzin. Atomowy piecyk wyłączono i schowano, ale w camachu nadal było ciepło. Jason wczołgał się do futrzanego śpiwora i westchnął z ulgą. Meta przytuliła się do niego, kładąc policzek na jego piersi.
— A co będzie, jak już zwyciężymy? — zapytała.
— Nie wiem — odpowiedział zmęczonym głosem, gładząc ją po krótko ostrzyżonych włosach. — Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Zróbmy najpierw to, co do nas należy.
— Gdybyśmy mogli tu zostać i zbudować nowe miasto — oznaczałoby to koniec walki. Na zawsze. A co ty wtedy zrobisz?
— Nie myślałem o tym, — wymamrotał niewyraźnie. Przygarnął ją do siebie, ciesząc się bliskością jej ciała.
— Wiesz, chyba bym chciała przestać walczyć. Sądzę, że można robić w życiu coś innego. Zauważyłeś, jak tutejsze kobiety opiekują się swymi dziećmi? Nie tak, jak na Pyrrusie, gdzie oddaje się je do żłobka, by ich nigdy więcej nie zobaczyć. To może być miłe.
Jason zabrał rękę z jej włosów, jakby się oparzył. Szeroko otworzył oczy. Gdzieś w mózgu usłyszał nieprzyjemne odgłosy weselnych dzwonów, przed którymi już nieraz uciekał, a które wywoływały w nim natychmiastowy odruch obronny.
— No cóż… miał nadzieję, że zabrzmi to, jak głęboki namysł.
— Może jest to miłe dla kobiet barbarzyńców, ale na pewno nie życzyłaby tego sobie inteligentna, cywilizowana dziewczyna.
Z napięciem czekał na odpowiedź. Po godzinie z jej równego oddechu wywnioskował, że usnęła. To załatwiało sprawę, przynajmniej na razie.
Trzymając w ramionach jej ciepłe ciało zastanawiał się, przed czym tak naprawdę ucieka. Kiedy rozważał ten problem, zmogło go w końcu zmęczenie i tabletki. Zasnął.