Выбрать главу

Rankiem zaczęła się nowa kampania. Temuchin wydał rozkazy i o świcie ruszyli. Wiał mroźny, przenikający do szpiku kości wiatr z północnych gór. Camachy, escungi, a nawet juczne moropy zostały w obozie. Każdy wojownik zabrał ze sobą jedynie broń i żywność. Sam też musiał troszczyć się o siebie i swego wierzchowca.

Początkowo marsz nie wyglądał imponująco — rozproszeni żołnierze torowali sobie drogę między namiotami, wśród krzyczących kobiet i dzieci, dokazujących w kurzu. Po chwili do pierwszego wojownika dołączył drugi, potem trzeci, w końcu uformował się cały oddział jeźdźców, podskakujących w takt zgodny z ruchem wierzchowców.

Opuścili obóz.

Jason jechał za Kerkiem. Za nimi, podwójną kolumną, podążało dziewięćdziesięciu czterech Pyrrusan. Odwrócił się w siodle, aby na nich popatrzeć. Kobiety pozostały w obozie, a ośmiu mężczyzn wyruszyło z Rhesem na niziny. Reszta pilnowała statku. Do wypełnienia misji zostało ich więc dziewięćdziesięciu sześciu i to oni mieli zdobyć władzę nad barbarzyńską armią i okupowaną częścią planety. Zdawało się to niemożliwe, ale zachowanie niewielkiej garstki Pyrrusan wcale na to nie wskazywało. Jechali poważni, gotowi stawić czoła wszystkiemu, co ich czeka. Jasonowi ich obecność dawała ogromne poczucie bezpieczeństwa.

Gdy tylko znaleźli się poza obozem, zobaczyli inne kolumny jeźdźców, sunące stepem równolegle do ich szlaku. Gońcy zostali wysłani do wszystkich plemion obozujących wzdłuż rzeki, powiadamiając je o wymarszu.

Armia zbierała się. Wojownicy nadciągali ze wszystkich stron, kierując się w jedną stronę. Wszędzie, po horyzont, widać było morze głów. W pochodzie panował teraz porządek. Każdy klan, uformowany w szwadron, podążał za swym wodzem. Gdzieś z przodu Jason zobaczył czarne proporce przybocznej straży Temuchina i pokazał je Kerkowi.

— Temuchin ma dwa moropy obładowane bombami. Chciał, żebym mu towarzyszył i nadzorował operację. Celowo nie wspomniał o Pyrrusanach, ale pojedziemy wszyscy, czy mu się to podoba, czy nie. Potrzebuje mnie do swych bomb, a ja chcę być ze swym plemieniem. Nie znajdzie na to argumentu.

— Zaraz to sprawdzimy — powiedział Kerk, zmuszając zwierzę do galopu.

Kolumna Pyrrusan wdarła się w pędzącą hordę, kierując ku jej przywódcy. Jechali prawym skrzydłem, aż zrównali się z ludźmi Temuchina. Wtedy zwolnili, równając z nimi krok. Jason ruszył do przodu. Temuchin obrzucił Pyrrusan długim, lodowatym spojrzeniem, po czym odwrócił wzrok.

Zachował się jak fenomenalny szachista, który widzi mata dwanaście ruchów naprzód i rezygnuje z przegranej gry. Argumenty Jasona były dla niego oczywiste i nie zamierzał ich wysłuchiwać.

— Sprawdź zamocowanie bomb — rozkazał. — Odpowiadasz za nie.

Ze swego uprzywilejowanego stanowiska u boku wodza, Jason mógł podziwiać sprawną organizację armii barbarzyńców i zaczął sobie zdawać sprawę, że Temuchin jest geniuszem wojskowości. Niepiśmienny, niewykształcony, nie posiadający żadnych wzorców, na których mógłby się oprzeć, sam odgadł podstawowe zasady taktyki i dowodzenia armią oraz prowadzenia kampanii na wielką skalę. Jego dowódcy byli czymś więcej niż tylko naczelnikami niezależnych plemion. Działali jak sztab — odbierając meldunki i z własnej inicjatywy wydając rozkazy.

Prosty system sygnalizacji kierował ruchami tysięcy ludzi, tworząc z nich sprawną i niepokonaną armię. Byli bardzo wytrzymali. Gdy wszystkie oddziały w końcu się połączyły, Temuchin bez zatrzymywania uformował je w jedną kolumnę, szeroką na kilometr. Pochód, który rozpoczął się przed świtem, trwał bez najmniejszej przerwy do wczesnego popołudnia. Moropom, wypoczętym i dobrze nakarmionym niezbyt podobał się ten wyścig, ale popędzane ostrogami, pomimo protestów musiały biec dalej.

Na koczownikach, właściwie urodzonych w siodle, ten nieustanny galop właściwie nie robił żadnego wrażenia, lecz Jason, pomimo swych ostatnich doświadczeń jeździeckich, był wkrótce poobijany i obolały.

Przed główną grupą postępowały patrole zwiadowców.. Późnym popołudniem zauważyli pierwsze ślady ich działalności. Najpierw natknęli się na samotnego jeźdźca, którego krew zmieszana z krwią wierzchowca zaczęła już wsiąkać w piasek. Potem jakaś rodzina miała pecha, przecinając drogę maszerującej armii. Tlące się jeszcze resztki escung i zwiniętych camachów otaczał wianuszek martwych ciał. Mężczyźni, kobiety, dzieci — nawet kozy i moropy, wszystko było wyrżnięte w pień. Temuchin prowadził wojnę totalną. Tam, gdzie się pojawił, nic nie pozostawało przy życiu. Był okrutnie pragmatyczny. Wojnę prowadzi się po to, by wygrać. Trzeba robić wszystko, co może zapewnić zwycięstwo. Celowe jest pokonanie trzydniowej drogi w jeden dzień — jeśli w ten sposób można zaskoczyć wroga. Celowe jest mordowanie każdej żywej istoty napotkanej na szlaku — wtedy nikt nie podniesie alarmu. Należy też zniszczyć wszystko po drodze — wtedy żołnierze nie będą obciążeni łupem. Zalety tej taktyki w pełni się ujawniły, gdy tuż przed zmrokiem napadli na rozległą wioskę położoną u podnóża gór. Należała do klanu Łasic. Gdy długa linia jeźdźców przekroczyła ostatnie wzniesienie, w wiosce podniesiono alarm. Było już jednak za późno na ucieczkę. Armia Temuchina otoczyła ich. Jasonowi wydało się jednak, że kilka moropów zdołało umknąć, nim pierścień się zacisnął. „Partacka robota” — pomyślał zdziwiony, że Temuchin dopuścił się takiego zaniedbania.

Potem była już tylko jatka. Najpierw rój strzał zdziesiątkował obrońców i zmusił do wycofania się. Reszty dokonała szarża. Jason wolał się oddalić — nie z tchórzostwa, ale ze wstrętu do rozlewu krwi. Pyrrusanie walczyli wraz z innymi. Dzięki ciągłej praktyce zupełnie nieźle radzili sobie z krótkimi łukami, choć nie potrafili strzelać tak szybko jak koczownicy. Ale w bezpośrednim ataku pokazali, co umieją, Jeśli nawet mieli jakieś skrupuły, nie dali tego po sobie poznać.

Runęli jak burza. Rwali szeregi obrońców, tratując ludzi kopytami wierzchowców. Przy swojej masie i szybkości nawet nie próbowali się zasłaniać ani odpierać ciosów, tylko siekli, zabijali i parli naprzód, bez wytchnienia.

Jason nie mógł im towarzyszyć. Został z dwoma nomadami, których odkomenderowano do pilnowania bomb. Brzdąkał na lutni, komponując nową pieśń upamiętniając to wielkie wydarzenie. Było już ciemno, nim skończyła się grabież. Jason przejechał wolno przez złupioną osadę.

— Temuchin chce cię widzieć. Natychmiast — rozkazał mu jakiś człowiek.

Jason był zbyt zmęczony i obolały, aby znaleźć odpowiednią replikę. Ruszyli przez zdobytą wioskę. Moropy ostrożnie stąpały między stosami martwych ciał. Jason patrzył prosto przed siebie, lecz nie mógł nie czuć unoszącego się w powietrzu odoru rzeźni. Był zdumiony, że tak niewiele camachów zniszczono i spalono. Temuchin zwołał naradę w największym z nich. Niewątpliwie należał on do naczelnika wioski; faktycznie, wódz leżał w kącie namiotu, wypatroszony i martwy. Kiedy Jason wszedł do środka, zastał tam wszystkich oficerów, z wyjątkiem Kerka.

— Zaczynamy — powiedział Temuchin, sadowiąc się na futrach. Inni odczekali aż wódz usiądzie, po czym zrobili to samo. — Oto mój plan. Dzisiejsza bitwa to zaledwie początek. Na wschód od tego miejsca jest wielkie obozowisko Łasic i jutro pójdziemy w tamtym kierunku, udając że chcemy je zaatakować. Chcę, by wasi ludzie tak myśleli. Tak samo muszą sądzić ci, którzy obserwują nas ze wzgórz. Pozwoliliśmy kilku uciec, by obserwowali nasze ruchy.

„Oto mija teoria o partackiej robocie — pomyślał Jason.

— Powinienem był wiedzieć”.

— Dzisiaj wasi ludzie jechali szybko i walczyli dobrze.

Dziś w nocy żołnierze będą pili achadh, który tutaj znaleźli, będą ucztować i jutro wstaną późno. Zabierzemy nieuszkodzone camachy, a resztę spalimy. To będzie krótki dzień i wcześnie rozbijemy obóz. Postawimy camachy i rozpalimy wiele ognisk. Na wzgórza wyślemy patrole, tak by obserwatorzy nie podeszli zbyt blisko.