Выбрать главу

— A to będzie podstęp — powiedział Ahankk, uśmiechając się pod wąsem. — W końcu nie zaatakujemy na wschodzie?!

— Masz rację. — Plan wodza całkowicie ich zaabsorbował. Nie świadomie pochylili się do przodu, by nie uronić ani słowa. — Gdy tylko zapadnie ciemność, horda ruszy na zachód. Będziemy jechać dzień i noc, aż dotrzemy do Wielkiego Wąwozu — doliny, która prowadzi do serca ojczyzny Łasic. Zaatakujemy obrońców bombami, zniszczymy ich umocnienia i zdobędziemy je, zanim przybędą posiłki.

— Tam zła wojna — poskarżył się jeden z oficerów, pokazując zabliźnioną ranę. — Tam nie ma po co walczyć.

— Nie ma po co?! Ty bezmózgi draniu! — Temuchin mówił z tak lodowatą wściekłością, że wojownik aż się wzdrygnął. — To jest brama do ich ojczyzny. W Wielkim Wąwozie kilkuset ludzi może zatrzymać całą armię, ale gdy tylko go zdobędziemy, są zgubieni. Będziemy wówczas niszczyć ich plemiona jedno po drugim, aż po klanie Łasic zostanie tylko wspomnienie w pieśniach minstreli. Teraz wydajcie rozkazy i spać. Czeka nas jutro długa jazda, a w nocy — walka!

Gdy zebrani zaczaił wychodzić, Temuchin przytrzymał Jasona za ramię.

— Te bomby… — powiedział — wybuchają za każdym razem?

— Oczywiście — Jason odpowiedział bardziej entuzjastycznie, niż się czuł. — Masz na to moje słowo.

To nie bomby go martwiły — podjął już bowiem odpowiednie środki, by zapewnić dużą siłę eksplozji — ale perspektywa ponownej jazdy, jeszcze dłuższej niż pierwsza. Nomadowie wytrzymają na pewno, Pyrrusanie też. A on?

Nocne powietrze wydało mu się przenikliwie zimne. Jego oddech tworzył obłok srebrnej mgły, przesłaniającej gwiazdy. Ciszę na stepie przerywały tylko prychające moropy i krzyki pijanych żołnierzy. Oczywiście, musi dać sobie radę, nawet gdyby miał się przywiącać do siodła. Trochę tylko obawiał się, jak będzie wyglądał, kiedy osiągną cel. Lepiej nawet nie myśleć.

Rozdział XIV

Wytrzymaj jeszcze chwilę. Wąwóz jest już blisko! — krzyknął Kerk.

Jason kiwnął głową, ale po chwili zdał sobie sprawę, że galop moropa powoduje, iż ruch głowy jest niezauważalny. Chciał coś krzyknąć, ale z gardła wypełnionego wdzierającym się kurzem, wydobył się zamiast odpowiedzi suchy, rzężący kaszel. W końcu dał po prostu znak ręką. Armia pędziła dalej.

To była koszmarna podróż.

Wyruszyli krótko po zapadnięciu zmroku. Po kilku godzinach jazdy zmęczenie i ból w połączeniu z ciemnościami, upodobniły ją do jakiegoś potwornego snu. Galopowali bez przerwy, aż do świtu. Rano Temuchin zezwolił na krótki postój dla nakarmienia i napojenia moropów. Ten popas być może dobrze zrobił wierzchowcom, ale Jasona prawie wykończył.

Zamiast zejść, spadł z moropa, a gdy próbował wstać, odrętwiałe nogi odmówiły posłuszeństwa. Kerk chwycił go i zaczął spacerować z nim w kółko, podczas gdy Pyrrusanie pilnowali zwierząt. Wreszcie Jasonowi powróciło czucie w nogach, a wraz z nim — ból.

W miejscach, gdzie ocierał się o siodło, miał zdartą skórę i nogi lepkie od krwi. Zanim wyruszyli, zaaplikował sobie słaby zastrzyk znieczulający. Zdawał sobie sprawę, że musi oszczędzać tabletki. Kiedy zacznie się bitwa, będzie potrzebował wszystkich sił i całej inteligencji. Wtedy niezbędne będą najsilniejsze lekarstwa. Z drugiej strony — mógł być z siebie dumny. Niejeden morop z jeźdźcem zginął podczas tej szaleńczej jazdy, a on — przybysz z innego świata, który jeszcze przed kilkoma miesiącami nie widział tego zwierzęcia na oczy — wciąż jeszcze żył. Zwierzęta często się potykały. Niektórzy z jeźdźców zasypiali lub tracili przytomność. Upadek między rozpędzone bestie oznaczał pewną śmierć.

Wielki Wąwóz był tuż — tuż, nadszedł więc czas, by wykorzystać pigułki. Patrząc na późne, popołudniowe słońce, Jason dojrzał na tle szarych gór ciemne przecięcie — Wielki Wąwóz. Dolina, której zdobycie dawało pewność zwycięstwa. Lecz w tym momencie ważniejsze były lekarstwa. Nastawił zgrabiałymi palcami medpakiet i przycisnął go do przegubu. Gdy stymulatory rozwiały mgłę zmęczenia i znieczuliły ból, Jason zdał sobie sprawę, że Temuchin zwariował.

— On wzywa do ataku! — krzyknął do Kerka, słysząc rozlegające się zewsząd dźwięki rogów. — Po takiej mordędze…

— Oczywiście — potwierdził Kerk — tak musi być! Tak musi być. W ten sposób wygrywa się wojny i… zabija ludzi. Jakiś rozwścieczony morop, skowycząc z bólu po dźgnięciu ostrogą stanął dęba, zrzucając jeźdźca. Nie był to odosobniony wypadek. Lecz atak rozpoczął się i wciąż trwał.

Ogromna armia tłoczyła się u wejścia do doliny. Łucznicy zeskoczyli z siodeł i wspięli się na ściany Wielkiego Wąwozu, wspomagając strzałami atak. Pierwsi żołnierze zniknęli już w dolinie — za nimi wciąż szli następni. Nad wejściem wisiała chmura kurzu. Pyrrusanie ruszyli do ataku wraz z innymi, natomiast Jason, zgodnie z rozkazem, skierował się w stronę stanowiska Temuchina. Straż osobista wodza zrobiła mu przejście. Temuchin odebrał wiadomość od łącznika i odwrócił się do Jasona.

— Bierz swoje bomby — rozkazał.

— Po co? — zapytał Jason. — Co mam z nimi robić? Rozkazuj, Wielki Temuchinie, ale muszę wiedzieć, do czego jestem ci potrzebny — dodał po chwili, widząc błysk wściekłości w jego oczach.

— Bitwa toczy się tak, jak powinna — powiedział wódz. Zaskoczyliśmy ich. Jest tu tylko mały garnizon. Zdobyliśmy dolne umocnienia, a teraz atakujemy resztę. One są wykute w stromej skale. Strzały ich nie dosięgną. Jeżeli nie chcemy stracić zbyt dużo ludzi, to musimy atakować pieszo, zasłaniając się tarczami. Szturm nic tu nie da. Zawsze tak było. Zdobywaliśmy kolejne umocnienia, przesuwając się coraz dalej w głąb wąwozu. Ale przybywały posiłki i dalsza bitwa była bezcelowa. Dzisiaj będzie inaczej.

— Teraz rozumiem. Myślisz, że bomby przyspieszą atak i wykurzą obrońców?

— Dokładnie tak.

— Rozkaz, wodzu. Jason — Pierwszy Grenadier Felicity rusza do ataku. Potrzebuję paru moich ludzi do pomocy. Rzucają lepiej ode mnie.

— Dobrze. Zaraz wydam polecenie.

Zanim Jason zdołał odnaleźć juczne zwierzęta i przygotował pierwszą bombę, pojawił się Kerk z dwoma towarzyszami. Zakurzeni, spoceni, mieli na twarzach wyraz ponurego zadowolenia, pojawiający się u Pyrrusan wyłącznie w czasie walki.

— Nie porzucałbyś sobie granatami? — zapytał Jason Kerka.

— Jasne. Jaki zapalnik?

— Poprawiony. Coś się zdaje, że awarie źle wpływają na samopoczucie Temuchina. Wątpię, żeby granaty wybuchały za każdym razem. Podniósł jedną z glinianych bomb i wskazał na szmaciany knot. — Jest tu wprawdzie proch, ale tylko po to, żeby był dym i zapach. Lont to imitacja. Musisz go zapalić. W środku każdej bomby jest mikrogranat. Ten sznurek jest przywiązany do zawleczki. Po wyrwaniu jej masz trzy sekundy na rzut.

Wyjął krzesiwo i pochylił się nad naczyniem z prochem, krzesając ogień. Nic z tego mu nie wychodziło, więc Jason — sprawdziwszy kątem oka, czy nikt go nie obserwuje — szybko zapalił ukrytą w dłoni zapalniczkę. Język ognia liznął próchno.

— Bardzo proszę — powiedział, wręczając dymiące naczynie Kerkowi. — Proponuję, żebyś to ty rzucał granaty. Rzucasz dalej niż ja.

— Dalej i celniej.

— Tak. Celniej też. Ja z innymi będziemy ci dostarczać bomby i w razie kontraktu służyć za ochronę. Idziemy.