Выбрать главу

— Po drugiej stronie też! — wykrzyknął Jason. — Mieli przygotowane głazy i teraz chcą je zepchnąć. Wracamy! Zaczęli się cofać. Kamieni leciało coraz więcej. Atakującą armię uratowało tylko to, że ta broń ostatniej szansy nie była nigdy używana. Skały i kamienie były gromadzone z pokolenia na pokolenie i podpory zaklinowały się mocno w skalne podłoże na krawędzi przepaści.

Wojownicy próbowali je zepchnąć długimi tyczkami, ale kamienie nie chciały zlecieć. W końcu jeden odważny albo bardzo głupi góral, spuszczony na linie, zaczął tłuc młotem w podpory. Osiągnął cel, ale zginął natychmiast, gdy głazy zaczęły spadać. Po krótkiej chwili ustąpiły także podpory z drugiej strony wąwozu. Jason i Kerk uciekali wraz z innymi.

Nie było zbyt wielu zabitych, bowiem większość żołnierzy została na czas ostrzeżona. W dodatku mała szerokość wąwozu w tym miejscu zdławiła lawinę, układając spadające kamienie coraz wyżej i wyżej. Kiedy w ciszy zagrzechotał ostatni głaz, Wielki Wąwóz został zamurowany — kompletnie zablokowany skałami.

Kampania była przegrana.

— Nie podoba mi się to — powiedział Kerk. — Nie da się tego zrobić.

— Zatrzymaj swoje wątpliwości dla siebie — syknął cicho Jason, bowiem zbliżali się do Temuchina. — I tak będę się musiał namęczyć, żeby go przekonać. Jeżeli nie możesz pomóc, to przynajmniej stój tutaj i kiwaj głową, jakbyś się ze mną zgadzał.

— Wariactwo! — odburknął Kerk.

— Witaj wodzu! — zawołał Jason. — Przychodzę z pomysłem, który przekształci tę nieszczęsną chwilę w zwycięstwo.

Temuchin nie poruszył się. Siedział na głazie z rękoma opartymi na rękojeści wbitego w ziemię miecza, wpatrzony w przełęczy, która zniszczyła jego marzenia o podboju. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały gładkie fasady skalnych wież.

— Przejście jest teraz pułapką — zaczął Jason. — Jeśli będziemy próbowali sforsować rumowisko lub je usunąć, zostaniemy wystrzelani przez znajdujących się za nim ludzi. Posiłki przybędą na długo przed tym, zanim dotrzemy do przełęczy. Jednakże jest coś, co możemy zrobić. Gdybyśmy się dostali na szczyt tej wysokiej skały po lewej strome — można by stamtąd rzucać bomby w czasie natarcia. Temuchin wolno uniósł wzrok.

— Na tę skałę nie można się wspiąć — powiedział, nie odwracając głowy.

Kerk potwierdził skinieniem głowy i już otwierał usta, aby przytaknąć. Zamiast tego wydał głębokie westchnienie, gdy łokieć Jasona wylądował na jego żołądku.

— Masz rację. Większość ludzi nie zdołałaby się wspiąć na tę skałę. Lecz Pyrrusanie są góralami i wejdą na nią bez trudu.

Wódz odwrócił się i spojrzał na Jasona jak na szaleńca.

— Zaczynajcie więc. Popatrzę sobie.

— Trzeba to zrobić w dzień. Żeby rzucać, musimy widzieć. Mamy specjalne narzędzia, które trzeba przygotować. Zaczniemy o świcie. Po południu Wielki Wąwóz będzie zdobyty.

Wracając czulą na sobie wzrok Temuchina. Kerk był oszołomiony.

— O jakich narzędziach mówiłeś? Nie widzę w tym wszystkim żadnego sensu!

— Tylko dlatego, że nigdy nie miałeś do czynienia ze wspinaczką. Pierwszą rzeczą jakiej potrzebuję, to twoje radio. Muszę przywołać statek, żeby mi zrobili pozostałe. Jeśli się postarają dostarczyć nam je przed świtem. Dopilnuj żeby nasi ludzie rozbili obóz jak najdalej od innych. Będziemy musieli wyjechać niezauważeni.

Podczas gdy inni rozkładali futrzane śpiwory, Jason łączył się przez radio. Moropy ustawiono w krąg, pośrodku którego skulił się Jason. Oficer na „Walecznym” wysłał gońca, który miał obudzić załogę, a sam zanotował polecenia Jasona. Dostawa sprzętu została obiecana przed świtem.

Jason poczekał na powtórzenie instrukcji i wyłączył się. Zjadł kolację i kazał się obudzić na wypadek lądowania rakietki. To był długi dzień. Jason znajdował się na krawędzi wyczerpania — a jutro zapowiadało się jeszcze gorzej. Wciskając się w śpiwór, nakrył twarz kawałkiem futra i natychmiast usnął.

— Odczep się — wymruczał, próbując odsunąć rękę, która ścisnęła do za ramię.

— Wstawaj — powiedział Kerk. — Wiadomość przyszła dziesięć minut temu. Rakieta z ładunkiem opuszcza właśnie statek. Musimy jechać jej na spotkanie. Moropy już osiodłane.

Jason jęknął i usiadł. Zaczął drżeć z zimna.

— Med..medpakiet! — wyjąkał. — Daj mi porcję stymulatorów i znieczulenia. To będzie koszmarny dzień.

— Poczekaj tutaj — zaproponował Kerk. — Sam pojadę na spotkanie rakiety.

— Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Muszę wszystko sprawdzić, zanim rakieta wróci na statek.

Przenieśli go do moropa i usadowili w siodle. Kerk chwycił cugle i poprowadził zwierzę. Kłusowali w ciemnościach i zanim dotarli do wyznaczonego miejsca, medykamenty zaczęły działać. Jason poczuł się trochę lepiej.

— Rakieta już schodzi w dół — zakomunikował Kerk, przytykając słuchawkę do ucha. Doszło ich delikatne brzęczenie, którego z pewnością nie było słychać w obozie.

— Masz latarkę? — zapytał Jason.

— Oczywiście, przecież było takie polecenie. Niewyobrażalne było aby Pyrrusanin mógł zapomnieć wydane mu polecenie. — Ma pojemność 1800 lumenogodzin i pełne natężenie 1200 LF.

— Obniż natężenie. Kapsuła jest światłoczuła i będzie automatycznie kierować na każde źródło światła jaśniejsza od najjaśniejszej gwiazdy.

— Kapsuła wystrzelona, odległość około dziesięciu kilometrów.

— W porządku. Możesz nastawić światło. Daj jej coś, na co mogłaby sterować.

— Poczekaj, pilot coś mówi. Włącz światło. Jason wziął do ręki latarkę. Pokręcił potencjometr regulujący siłę światła. Wąski promień przeciął ciemność. Skierował go w stronę nisko lecącej rakiety.

— Pilot mówi, że mieli kłopot z zabrudzeniem nylonowej liny. Zrobili to, ale nie mogą gwarantować, jak się będzie zachowywała pod wpływem wody. Jest dość mocno poplamiona, ale to może zejść.

— Nieważne. Musi tylko przypominać skórę. Nie spodziewam się deszczu.

Z nieba dobiegał coraz głośniejszy szum i mogli już dojrzeć słabe czerwone światło, zbliżające się do nich. Chwilę później promień odbił się od srebrnego kadłuba kapsuły. Jason zmniejszył intensywność światła. Usłyszeli cichy gwizd silników i metrowej długości rakietka ukazała się ich oczom. Wolno opadała, podczas gdy radarowy wysokościomierz badał grunt. Po minucie kapsuła z zamierającym dźwiękiem silników siadła na ziemi. Jason odpiął pokrywę zasobnika i wyjął zwój brązowej liny.

— Doskonała — ocenił, wręczając ją Kerkowi. Pogrzebał głębiej i wyciągnął wytopiony z jednego kawałka stali młotek. Narzędzie było dobrze wyważone, a skórzana pętla zwisająca od końca trzonka pozwalała go dobrze uchwycić. Kwas wytrawił na nim drobne wgłębienia, a całość była przybrudzona.

— Co to jest? — zapytał Kerk, wyciągając metalowe ostrze z zasobnika i obracając je do światła.

— Hak, mocny hak. Potowa powinna być taka, a połowa z karabińczykami. O, to te — pokazał podobny hak, który na szerszym końcu miał wywierconą dziurę, przez którą przewleczony był zatrzask.

— Nic mi to nic mówi — powiedział Kerk.

— Nie musi Jason opróżniał zasobnik. — Ja będę się wspinał na skalę; to ja muszę wiedzieć, jak się tego używa. Chciałbym mieć nowocześniejszy sprzęt, ale to od razu by nas zdradziło. Zresztą i tak nie marny takiego na statku. Są haki, które się wstrzeliwuje w najtwardszą skałę i haki samo przylegające, które w sekundę łączą się z nią. Nic takiego nie mogę tutaj użyć. Ale za to ta Sina posiada w środku rdzeń z włókna ceramicznego. Ma wytrzymałość dwóch ton. To wystarczy, żeby się wspiąć na skalę. Po prostu wejdę tak szybko, jak będę mógł bez sprzętu. Tam się zatrzymam. Zagrały odrzutowe silniki, obsypując ich twarze piaskiem. Pojemnik uniósł się i zniknął. Kerk splótł skórzaną linę z nylonową. Potem włożył resztę ekwipunku Jasona do torby na plecach. Kiedy popędzili w kierunku obozu, na horyzoncie zaczął jaśnieć poranek.