Dochodząc do Wielkiego Wąwozu, Pyrrusanie zdali sobie sprawę, jak dramatyczną walkę stoczono tu w nocy. Zapora ze skalnego rumowiska i głazów wciąż jeszcze zatykała gardziel przełęczy, lecz teraz obsypana była czarnymi punktami trupów. Żołnierze spali na kamieniach, poza zasięgiem strzał wroga. Wielu było rannych. Zakrwawiony wojownik z totemem klanu Jaszczurki na hełmie siedział spokojnie, podczas gdy jego współplemieniec obcinał drzewce strzały, która wbita mu się w ramię.
— Co tu się działo? — zapytał Jason.
— Atakowaliśmy w nocy — odparł ranny. — Nie mogliśmy iść cicho, bo kamienie osuwały się nam spod nóg. Wielu zostało nimi zranionych. Pod samym szczytem Łasice obrzucili nas wiązkami płonącej trawy, a sami byli na górze, w ciemnościach. Nie mogliśmy oddawać ciosów. Przeżyli tylko ci, co nie byli zbyt wysoko. Bardzo źle.
— Dla nas bardzo dobrze — mruknął Kierk, kiedy odeszli parę kroków. — Temuchin straci twarz po tej porażce, a my zyskamy na znaczeniu, kiedy wejdziemy na skałę. Jeżeli wejdziemy…
— Znowu te wątpliwości! — oburzył się Jason. — Stój spokojnie u podnóża skały i udawaj, że wiesz doskonale, co się dzieje.
Jason zdjął z siebie ciężkie, zewnętrzne okrycie. Zadrżał z zimna. Rozgrzeje się szybko, gdy tylko zacznie się wspinać. Właśnie zawiązywał rzemień młotka na przegubie, gdy podszedł Ahankk. Mięśnie jego twarzy pracowicie usiłowały wyrazić zarazem szyderstwo i wątpliwość.
— Powiedziano mi, kuglarzu, że jesteś na tyle głupi, że chcesz wejść na skałę.
— Nie tylko ci to powiedziano — odparł Jason, zakładając torbę na plecy. — To Temuchin kazał ci tu przyjść i patrzeć, co się dzieje. Usiądź wygodnie. Daj odpocząć swoim nogom, abyś szybko mógł zanieść wiadomość o moim zwycięstwie.
Kerk z niepokojem popatrzył na pionową ścianę skalną.
— Może ja to zrobię. Jestem silniejszy od ciebie.
— Słusznie — zgodził się Jason. — Gdy tylko wejdę na szczyt, rzucę na dół linę. Wejdziesz do niej z bombami. Ale nie możesz iść pierwszy. Wspinaczka jest sztuką, której nie można się nauczyć w kilka minut. Bardzo ci dziękuję, ale tylko ja mogę wykonać to zadanie. Idziemy. Możesz mnie podsadzić?
Kerk schylił się, złapał Jasona za kostki u nóg i podniósł w górę. Jason uchwycił się skalnego występu: wspinaczka się zaczęła. Jason był co najmniej dziesięć metrów nad ziemią, kiedy musiał wbić pierwszy hak. Spora półka, wystarczająca, aby się na niej położyć, znajdowała się daleko poza zasięgiem jego palców. Skalna ściana poznaczona była pęknięciami.
Wbił pierwszy hak w jakąś szczelinę. Cztery mocne uderzenia młotka solidnie go zaklinowały. Od czasu kiedy ostatni raz naprawdę się wspinał, minęło już ponad dziesięć lat. Ostrożnie zrobił krok i oparł się na haku całym ciężarem. Wyprostował nogę, podciągając się w górę. Złapał się półki. Potem podciągnął się i usiadł na niej. Oddychając ciężko popatrzył z góry na twarze towarzyszy. Oglądali go teraz wszyscy żołnierze, nawet Temuchin. Wróg z pewnością także zainteresował się tym, co się dzieje, lecz skała zasłaniała go przed strzałami. Mogli podejść aż na krawędź ściany kanionu, lecz nie dostaną go, zanim sami nie wejdą na skalną wieżę.
Zaczęło mu być zimno. Nie miał możliwości dokładnej oceny wysokości, lecz sądził, że skała musi być co najmniej tak wysoka jak ściany kanionu.
Usłyszał krzyki z dołu. Schylił się i zawołał:
— Co? Nic nie słyszę!
Właśnie wtedy od skalnej ściany, w miejscu, gdzie przed sekundą była jego głowa, odbiła się strzała.
Odwracając się, zobaczył uwiązanego na linie obrońcę przełęczy. Ludzie trzymający linę byli niewidoczni zza krawędzi ściany, lecz opuszczając wojownika, zdołali umieścić go w odległości umożliwiającej trafienie. Mężczyzna miał już założoną drugą strzałę. Ostrożnie napiął łuk i przykładając cięciwę do policzka, celował. Jason miał do prawego przegubu przywiązany młotek, lecz w lewej ręce ciągle jeszcze trzymał hak. Niemal odruchowo cisnął go w stronę łucznika. Tępy koniec uderzył go w ramię. Nie zranił go, lecz spowodował, że i druga strzała nie trafiła do celu. Nie zrażony tym nieprzyjaciel wyciągnął zza pasa trzecią i założył ją na cięciwę.
Żołnierze z dołu także strzelali, lecz odległość była zbyt duża. Jedna strzała dosięgła uda łucznika, lecz ten ją zignorował.
Jason puścił młotek i wyciągnął hak. Była to hartowana stal, dobrze wyważona i na końcu ostra jak igła. Łapiąc końcami palców za zaostrzony koniec, uniósł rękę nad głowę i rzucił. Ostrze utkwiło łucznikowi w szyi. Weszło głęboko. Nieprzyjaciel upuścił łuk, drgnął konwulsyjnie — i umarł. Jego ciało zostało podciągnięte w górę. Ktoś na dole uciszył krzyczących żołnierzy. W nagłej ciszy Jason usłyszał głos Kerka:
— Trzymaj się mocno!
— Jason powoli spojrzał w dół i zobaczył, że Pyrrusanin odszedł od ściany i, trzymając w ręce jedną z bomb, pochylił się, zapalając lont. Następnie Kerk wyrzucił ładunek prawie pionowo w górę. W ciągu jednej, straszliwej sekundy Jason myślał, że bomba leci wprost na niego. Oczywiście, przeszła bokiem. Widział jak zwolniła, osiągając wierzchołek paraboli i wreszcie zniknęła za zakrzywieniem szczytu skały. Jason mocno przytulił się do zimnego kamienia. Rozległ się łoskot wybuchu. W powietrzu uniosły się fragmenty ciał i skalne odłamki.
Wiedział, że od skrzydła jest bezpieczny. Kerk będzie czuwał, gdyby spróbowali powtórzyć ten trick. Jednak uczucie niepokoju nie zniknęło.
— Kerk! — krzyknął w języku Pyrrusan. — Hak! Co się stało z hakiem?! Z tym, co spadł! Jeżeli Temuchin go zobaczy…
Jedno spojrzenie wystarczy by odkryć, że nie jest z tej planety. Koczownicy dość dobrze potrafią ocenić, co potrafią wytworzyć tutejsi ludzie. Z mocno bijącym sercem czekał na odpowiedź Kerka.
— W porządku! Widziałem gdzie leciał! Podniosłem go, kiedy patrzyli na ciebie! Czy jesteś ranny?!
— To dobrze — westchnął Jason, głęboko wdychając powietrze. — Nie, nie jestem! — krzyknął. — Idę dalej!
Siły go opuszczały i zanim osiągnął podstawę komina wiodącego do szczytu, musiał zaaplikować sobie z medpakietu najmocniejsze środki. Komin wydawał się mieć około dziesięciu metrów wysokości, a jego dwie ściany biegły cały czas równolegle do siebie.
— Ostatnia próba — powiedział do siebie, spluwając na dłonie. Pożałował tego natychmiast, widząc jak ślina zamarza mu na rękach. Wytarł je i zdjął torbę. Im mniej ciężarów, tym lepiej. Zostawił nawet młotek. Poukładał niepotrzebne rzeczy u podstawy komina i założył sobie na szyję zwój liny.
Opierając się plecami o jedną ścianę, postawił nogi na drugiej i jego ciało znalazło się w poziomym położeniu. Zaparł się mocno i centymetr po centymetrze posuwał w górę. Szybko zdał sobie sprawę, że nie da rady. Równocześnie wiedział, że musi to zrobić. Zejście w dół byłoby tak samo trudne, jak wejście na górę. Jeżeli spadnie, złamie rękę lub nogę. Leżałby tam po prostu i zdechł z pragnienia. Nie było szans, aby ktoś mu pomógł. Musiał dać sobie radę sam.