Выбрать главу

Gdy w końcu prawie osiągnął szczyt, nie miał siły, aby przeciągnąć się przez krawędź. Odpoczywał parę sekund, wciągnął głęboko powietrze i wyprostował nogi. Robiąc jednocześnie skręt, uchwycił się skalnego załomu. Przez moment tak wisiał. Wreszcie bardzo wolno, czepiając się palcami małych występów, wciągnął się i położył, wyczerpany na szczycie.

Wierzchołek był zdumiewająco mały — widział to teraz, łapiąc powietrze. Nie większy niż kanapa.

Podczołgał się do krawędzi i pomachał ręką do żołnierzy w dole. Przywitał go ryk radości, kiedy go zobaczono. Z czego tu się cieszyć? Podszedł do przeciwnej krawędzi i od razu się cofnął. Z leżącego poniżej urwiska łucznicy wypuścili w jego stronę chmurę strzał. Tylko dwie z nich osiągnęły taką wysokość, że mogły go trafić. Spojrzał jeszcze raz i zobaczył pozycje wroga. Wszystko było widoczne i w zasięgu rzutu — zarówno pozycje na krawędzi urwiska, jak i rząd łuczników, strzegących grani.

— Jesteś dobry, Jason — powiedział głośno. — Sprawdzasz się w każdym świecie!

Siedząc ze skrzyżowanymi nogami, zrobił na końcu liny wielką pętlę, otaczając nią szczyt skały. Na pewno się nie ześlizgnie. Następnie opuścił powoli jej koniec przez krawędź skały. Krótkie szarpnięcie dato mu znać, że lina dotarła do gruntu. Skrócił linę i trzema pociągnięciami zasygnalizował, że wejście jest bezpieczne. Potem usiadł i czekał.

Wstał dopiero wtedy, gdy lina zaczęła gwałtownie drgać. Kerk był już blisko, w ogóle nie zadyszany, niosąc na plecach olbrzymi wór z bombami.

— Możesz mi podać rękę i pomóc przejść przez krawędź? — zapytał.

— Oczywiście. Tylko nie ściskaj mi jej za bardzo, bo złamiesz.

Jason położył się twarzą do skały i wyciągnął dłoń. Kerk puścił linę i w akrobatycznym chwycie złapali się za przeguby. Jason nie próbował ciągnąć — nawet gdyby próbował, to i tak nie dałby rady unieść Kerka. Rozciągnął się tylko płasko na skale, próbując znaleźć najlepsze oparcie. Kerk przerzucił ramię przez krawędź i wspiął się na szczyt.

— Bardzo dobrze — ocenił, patrząc w dół na nieprzyjacielskie pozycje. — Nie mają szans. Wziąłem trochę dodatkowych mikrogranatów. Zaczynamy?

— Może pozwolisz mi rzucić pierwszą bombę na otwarcie sezonu?

Kiedy rozległ się łoskot eksplozji, armia Temuchiua odpowiedziała jak echo zwycięskim rykiem i zaczęła forsować skalne rumowisko. Bitwa wkrótce zostanie wygrana, a wraz z nią cała wojna. Jason usiadł i przyglądał się Kerkowi, który ciesząc się jak dziecko, radośnie bombardował wrogie pozycje.

Ta część planu została osiągnięta. Jeśli reszta pójdzie równie dobrze, Pyrrusanie będą mieli swoje kopalnie i planetę. Ich ostatnia bitwa będzie wygrana. Szczerze w to wierzył. Był coraz bardziej zmęczony.

Rozdział XV

Czarodziejskim grzmotem i błyskawicą

Zabił łasice, oczyścił góry.

Stos kciuków sięga wysoko

Wyżej, niż głowa człowieka.

Gdy wieść, nadeszła o obcych,

Ogromną zebrał armię

Wielki Temuchin.

I ruszy; zabijać wrogów…

(z „Pieśni o Temuchinie)

Jason dinAlt zatrzymał moropa na szczycie wzgórza. Szukał ścieżki prowadzącej w dół. Wicher, wilgoć i zimno ciągnące od jednej ze szczelin uderzył) go w twarz. Daleko w dole widział ocean, poznaczony spienionymi grzywami fal. Niebo było ciemne, gdzieś daleko zadudnił grzmot. Ledwie widoczna ścieżka schodziła w dół skalistego zbocza.

Jason ukłuł moropa ostrogami i zwierzę ruszyło do przodu. Od razu zdał sobie sprawę, że ścieżka była używana od dawna. Koczownicy muszą tędy często przechodzić — prawdopodobnie po sól. inspekcja z pokładu statku wykazała, że jest to jedyna na przestrzeni tysiąca kilometrów wyrwa v. ścianie klifu. W miarę jak posuwał się w dół, powietrze stawało się cieplejsze i wilgotne.

Ostatni zakręt zaprowadził go na zatokę, dookoła której wznosiły się ściany klifu. Piasek na plaży byt czarny. Na brzeg wyciągnięte były dwie małe łódki. Obok stały żółte. płócienne namioty. W głębi zatoki kołysał się statek zbrudzonym sadzą kominem na rufie i żaglami ze skóry.

Dostrzeżono już pojawienie się Jasona. Jakiś wysoki człowiek zmierzał w jego kierunku. Jason zatrzymał moropa i zeskoczył, aby go przywitać.

— Masz śliczne ubranko, Rhes — powiedział, ściskając przybyłemu rękę.

— Nie lepsze niż ty — odparł tamten, uśmiechając się.

Miał na sobie wysokie buty z żółtego zamszu i błyszczący hełm ze złotym szpikulcem n.a szczycie. Szpikulec był najbardziej imponujący. Mężczyzna był owinięty w purpurową

szatę.

— Tak się ubiera bogaty kupiec z Ammh — dodał.

— Z raportów dowiedziałem się, że świetnie sobie radziłeś tam na dole — powiedział Jason.

— Nigdy się lepiej nie bawiłem. Ludzie z Ammh to rolnicy. Bardzo ciężko pracują. Są bardzo wyraźnie podzieleni na warstwy. Na samej górze kupcy i wojsko. I trochę kapłanów, żeby utrzymać chłopów w posłuszeństwie. Miałem dość kapitału, aby zostać kupcem — i udało się. Idzie nieźle; tak że teraz sam się finansuję. Posiadam magazyn w Camar — jest to port morski, najbliższy skalnej bariery. Czekałem na wiadomość, żeby pożeglować na północ. Co byś powiedział na szklaneczkę wina?

— I trochę jedzenia.

Doszli do namiotu, w którym stal stół zastawiony butelkami i kawałkami wędzonego mięsa. Rhes uniósł zieloną butelkę z długą szyjką i wręczył ją Jasonowi.

— Spróbuj tego — powiedział. — Sześcioletnie, bardzo dobre. Zaraz ci podam nóż, żebyś mógł otworzyć.

— Nie sprawiaj sobie kłopotu — odparł Jason, tłukąc szyjkę butelki o kant stołu.

Pociągnął głęboki łyk bulgoczącego, złotego wina, po czym otarł usta.

— Przecież jestem barbarzyńcą. To przekona twoją straż o moim gwałtownym charakterze — skinął głową, wskazując na przyglądających mu się żołnierzy.

— Nabyłeś dzikich zwyczajów — odparł Rhes, wycierając rozbitą szyjkę szmatką, zanim nalał sobie szklaneczkę wina. — Jak wygląda plan? Jason mówił, przeżuwając wielki kawał mięsa.

— Temuchin na czele niewielkiej armii nadciąga tutaj. Większość plemion po wyrżnięciu Łasic rozeszła się do swoich siedzib. Ale wszystkie zaprzysięgły mu poddaństwo i zgodziły się przyłączyć do niego, gdy tego zażąda. Gdy tylko usłyszał o twoim lądowaniu, zebrał najbliższe plemiona i ruszył. Jest oddalony o dzień drogi, ale Pyrrusanie obozują dokładnie na jego szlaku. Powinniśmy się przyłączyć wieczorem. Masz rzeczy, o których rozmawialiśmy?

— Wszystko. Noże, stalowe groty do strzał, drzewce do strzał, garnki i dużo innych. Cukier, sól i różne przyprawy. Coś tam sobie wybiorą.

— W tym cała nadzieja. — Jason spojrzał na pustą butelkę i odrzucił ją na bok.

— Masz ochotę na jeszcze jedną? — zapytał Rhes.

— Tak, ale nie mogę jej zabrać. Żadnego kontaktu z nieprzyjacielem. Będę musiał wrócić do obozu, żeby tam być, kiedy spotkamy się z Temuchinem. To jest to, co się liczy naprawdę. Musimy przeciągnąć plemiona na naszą stronę i zacząć handel. No i zostawić wodza na lodzie. Niech butelka czeka na mój powrót.

Zanim wierzchowiec Jasona wspiął się na skarpę, niebo znowu było ciemne i zasnute chmurami. Późnym popołudniem zjawił się w obozie. Pyrrusanie właśnie przygotowywali się do drogi.

— W samą porę — powitał go Kerk. — Mamy na orbicie rakietę ze statku, która śledzi ruchy Temuchina. Wczesnym popołudniem zboczył z drogi i skierował się na Bramy Piekła. Prawdopodobnie zatrzyma się tam na noc.