Выбрать главу

— Nigdy nie sądziłem, że jest taki religijny.

— Z pewnością nie jest — odparł Kerk — ale chce sprawić przyjemność swoim ludziom. Ta studnia, czy cokolwiek by tonie było, jest zdaje się jednym z niewielu świętych miejsc na tej planecie. Temuchin będzie odprawiał obrzędy.

— Miejsce do spotkania równie dobre, jak każde inne.

Jedźmy.

Popołudnie niepostrzeżenie zmieniło się w wieczór. Ciężkie chmury zeszły nisko. Śnieg zbierał się w załamaniach ubrań i na futrach moropów. Nastała prawie zupełna ciemność. W końcu przybyli do obozu Temuchina. Ze wszystkich stron rozległy się powitalne okrzyki, kiedy przedzierali się do wielkiego camachu, w którym spotykali się przywódcy klanów. Kerk i Jason zsiedli ze swoich wierzchowców i zaczęli przepychać się przez straż strzegącą wejścia. Wszyscy siedzący półkolem mężczyźni odwrócili się na ich widok. Temuchin patrzył na nich wzrokiem pełnym

nienawiści.

— Któż to ośmielił się wtargnąć nieproszony na spotkanie Temuchina z wodzami?

— Któż to jest Temuchin, że ośmiela się zabronić Kerkowi, zdobywcy Wielkiego Wąwozu, spotkać z wodzami

plemion na stepach? — odparł Kerk. Wszyscy obecni zdawali sobie sprawę z tego, że walka się zaczęła. Całkowita cisza przerywana była tylko szumem zamieci na zewnątrz. Temuchin był pierwszym wodzem, który zjednoczył wszystkie plemiona pod jednym sztandarem. Jednakże nie mógł rządzić bez zgody reszty wodzów. Niektórzy z nich byli już niezadowoleni z surowości jego rozkazów. Obserwowali starcie z największą uwagą.

— Walczyłeś dobrze w Wielkim Wąwozie — odparł Temuchin. — Tak jak wszyscy. Teraz możesz nas opuścić. To, o czym mamy mówić, nie dotyczy bitwy ani też ciebie.

— Dlaczego? — zapytał Kerk, siadając obok wodzów.

— Co chcesz przede mną ukryć?

— Zarzucasz mi… — Temuchin aż pobladł z gniewu i chwycił za miecz. — Oskarżasz mnie?

— Nikogo nie oskarżam. Sam siebie oskarżasz. Spotykasz się w sekrecie przede mną. Zabraniasz mi wejścia. Obrażasz mnie, zamiast mówić prawdę. Jeszcze raz pytam:

co ukrywasz przede mną?

— To sprawa niewielkiego znaczenia. Paru ludzi z nizin wylądowało na naszym brzegu. Zniszczymy ich.

— Dlaczego? To tylko handlarze — powiedział spokojnie Kerk.

— Czy nigdy nie słyszałeś „Pieśni wolnego człowieka”?

— Znam ją lepiej od ciebie. Pieśń mówi, by burzyć domy, które zrobią z nas więźniów. Czy są w okolicy jakieś domy do zburzenia?

— Nie, nie ma. Lecz wkrótce będą. Już postawili swoje namioty…

Jeden z wodzów wpadł mu w słowo, śpiewając wers z „Pieśni”:

„…Nie znając domu innego, niż namioty nasze…”

Temuchin zdołał opanować gniew.

— Ci handlarze są jak ostrze miecza, którym można zrobić małą rysę. Dzisiaj są w namiotach, a potem postawią domy; po to, żeby lepiej handlować. Na początku ostrze miecza, a później cały miecz, który nas rozdzieli i zniszczy. Trzeba ich wyplenić od razu!

To, co mówił Temuchin, było absolutnie prawdziwe. Nie wolno było dopuścić, aby inni wodzowie zdali sobie z tego sprawę. Kerk milczał przez chwilę.

— W tej sprawie musimy się kierować „Pieśnią wolnych ludzi” wtrącił Jason. — Pieśń ta mówi nam…

— Skąd się tu wziąłeś, kuglarzu? — przerwał mu Temuchin. — Wyjdź stąd.

Jason otworzył usta, ale nie mógł wymyślić nic mądrego. Temuchin miał niewątpliwie rację. Skłonił się wodzowi, szepcząc jednocześnie Kerkowi:

— Będę wszystko słyszał przez dentifon. Jak bym coś wymyślił, to ci podpowiem.

Kerk powiedział coś cicho. Jego głos brzmiał czysto w maleńkim radiu w ustach. Jasonowi nie pozostało nic innego, jak opuścić namiot. Pech.

Przechodząc przez wyjście namiotu zobaczył, że jeden ze stojących przy nim strażników pochylił się. Drugi opuścił lancę.

Nawet gdy mężczyzna wyciągnął do niego ręce i chwycił go za przeguby, Jason wciąż jeszcze nie rozumiał, o co chodzi? Skręcił się i wyrzucił do przodu przedramiona, by wyrwać się z prostego chwytu. Stojący z tyłu strażnik założył mu na szyję rzemień i zacisnął na gardle. Jason nie mógł się bronić. Bezskutecznie rzucił się i wyprężył, a po chwili stracił przytomność.

Rozdział XVI

Ktoś wcierał śnieg w twarz Jasona, przywracając mu przytomność. Jason kaszlał i pluł, wycierając śnieg z oczu. Rozejrzał się dookoła. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Klęczał pomiędzy dwoma wojownikami Temuchina. Jeden z nich trzymał płonącą pochodnię. Oświetlała ona krawędź ciemnej szczeliny.

— Czy znasz tego człowieka? — Jason rozpoznał głos Temuchina. Z ciemności wyłoniło się dwóch mężczyzn i stanęło przed nim.

— Tak, wielki wodzu — potwierdził jeden. — To jest nieprzyjaciel, który został złapany i potem uciekł.

Jason przyjrzał się dokładniej. Rozpoznał kuglarza Oariela.

— Nigdy nie widziałem tego człowieka. To bzdury — wyksztusił Jason.

— Wielki wodzu, pamiętam, jak go złapano i jak mnie później zaatakował. Sam też go widziałeś.

— Tak. — Temuchin patrzył w twarz Jasona. Jego oblicze było chłodne i nieprzeniknione. — Oczywiście, to ten człowiek. To dlatego jego twarz wydała mi się znajoma.

— Przecież to kłamstwo… — zaczął Jason, usiłując się podnieść.

Temuchin chwycił go za przeguby i popchnął do tyłu, aż stopy Jasona trafiły na krawędź przepaści.

— Mów prawdę, zdrajco! Stoisz na skraju Bramy Piekła. Jeśli powiesz prawdę, być może cię nie zabiję.

Mówiąc to, Temuchin przechylał ciało Jasona coraz bardziej w stronę przepaści. Tylko dzięki temu, że trzymał go za ręce, Jason nie leciał w dół. To był koniec. To, co jeszcze mógł zrobić, to tylko ochronić Pyrrusan.

— Uwolnij mnie, a powiem ci całą prawdę. Jestem z innego świata. Przybyłem tu, aby ci pomóc. Znalazłem umierającego kuglarza Jasona i zabrałem mu imię. Dawno nie widział swoich i nikt go już nie pamiętał. Pomagałem ci. Uwolnij mnie, a pomogę ci bardziej.

Nagle w jego głowie odezwał się słaby głos: „Jason, czy to ty? Mówi Kerk. Gdzie jesteś?”. Dentifon jeszcze działał. Miał więc jeszcze jakąś szansę.

— Dlaczego tu jesteś? — zapytał Temuchin. — Czy pomagasz ludziom z nizin wybudować miasta?

— Uwolnij mnie. Nie wrzucaj mnie w Bramę Piekieł.

Powiem ci wszystko!

Temuchin wahał się długo, zanim odezwał się znowu:

— Jesteś kłamcą. Wszystko, co mówisz, jest kłamstwem.

— Odwrócił głowę i na moment pochodnia oświetliła jego twarz. Uśmiechnął się ponuro. — Uwolnię cię — powiedział i zwolnił uścisk.

Jason wyciągnął ręce, usiłując złapać uciekającą krawędź studni, lecz nie mógł nic zdziałać. Leciał w ciemność. Poczuł uderzenie w plecy. W ramię. Tarł teraz o ścianę, a skały rozdzierały jego skórzane odzienie. Potem zwężenie skończyło się. Znowu leciał bezwładnie. Spadał nieskończenie długo — sekundy, minuty, wieczność. Wreszcie uderzył o dno. Żył jeszcze, co go bardzo zdziwiło. Otarł coś z twarzy i zdał sobie sprawę, że jest to śnieg. Zaspa! Tutaj, na dnie Bramy Piekła! Siedział w piekle — w śniegu.

— Niech żywi nie tracą nadziei! — powiedział na głos. Jaką jednak mógł mieć nadzieję? Wyciągnie go Kerk — podtrzymywał się na duchu. W chwili, kiedy o tym pomyślał, język natrafił na ostry kawałek metalu w ustach. Z rosnącym przerażeniem Jason wypluł pokruszone resztki dentifonu. Spadając musiał nieświadomie zgnieść go zębami i zniszczyć.