Kerk, teraz ty.
Kerk łypnął groźnie na Jasona i z niesmakiem zacisnął usta.
— Zawsze namawiasz mnie na coś na co zupełnie nie mam ochoty.
— To dowód dojrzałości — Jason uśmiechnął się ironicznie. — Tryumf ego nad id. Czy to znaczy, że pomożesz?
— Owszem. Nie chcę lecieć na inną planetę i sam projekt nie budzi mego entuzjazmu, jednak nie widzę innego wyjścia.
— Dobrze, a ty Brucco? Będziemy potrzebowali chirurga.
— Poszukajcie innego. Teca, mój asystent, powinien sobie poradzić. Moim badaniom nad formami życia na Pyrrusie daleko do końca. Zostanę w mieście tak długo, dopóki będzie istniało.
— To może cię kosztować życie.
— Prawdopodobnie, ale moje obserwacje i zapiski będą niezniszczalne.
Nikt nie wątpił, że mówił szczerze i nikt nie próbował zaprzeczać. Jason zwrócił się do Mety:
— Będziesz potrzebna jako pilot, gdy odejdzie załoga transportująca.
— Jestem potrzebna na Pyrrusie do obsługi naszego statku.
— Są inni piloci. Sama ich przecież wyszkoliłaś. Jeśli zostaniesz, będę musiał poszukać innej.
— Zabiję ją, jeśli to zrobisz! Dobrze, będę pilotować twój statek.
Jason uśmiechnął się i posłał jej całusa. Udała, że tego nie widzi.
— To już coś — stwierdził. — Brucco zostaje i sądzę, że Rhes również, by nadzorować osiedlanie się Pyrrusan z miasta między jego ludzi.
— Mylisz się. Teraz osiedlaniem kieruje komitet i wszystko idzie tak gładko, jak tylko można by było sobie życzyć. Nie mam zamiaru przez resztę życia tutaj zostać… jak to się nazywało?… jako karczownik. Ta nowa planeta wygląda interesująco i mam wielką ochotę na eksperyment.
— To najlepsza wiadomość, jaką dziś usłyszałem. A teraz wróćmy do faktów. Statek wyląduje tu za około dwa tygodnie, więc jeśli teraz wszystko dogramy, to powinniśmy być gotowi i wystartować wkrótce po jego przybyciu, Napiszę, by dla dobra sprawy zabrano jak najwięcej ładunku, a wy zajmijcie się resztą. Zwerbujcie ochotników. W mieście zostało około dwadzieścia tysięcy ludzi, ale na statku nie zmieścimy więcej niż dwa tysiące. To stary, wysłużony wojskowy transportowiec. Pochodzi z demobilu z czasów wojen na obwodzie. Nazywa się „Waleczny”. Wybierzemy najlepszych, założymy osadę i wrócimy po resztę. Do roboty!
— Stu sześćdziesięciu ośmiu ochotników, łącznie z Grifem — dziewięcioletnim chłopcem! Z tylu tysięcy! To po prostu niemożliwe! — Jason był załamany, choć nikt z pozostałych nie wyglądał na szczególnie zadziwionego.
— Na Pyrrusie — owszem — stwierdził Kerk.
— Tak, na Pyrrusie i tylko na Pyrrusie — odrzekł cierpko Jason. — Jeśli chodzi o niespotykany refleks i zadziwiającą głupotę, to rzeczywiście ta planeta bije wszelkie rekordy. „Tu się urodziłem. Tu zostanę. Tu umrę.” Uff. — Odwrócił się z palcem wycelowanym w Kerka. — Dobrze, nie będziemy się teraz o nich martwić. Ocalimy ich nie pytając o zgodę. Zabierzemy na Felicity tych 168 ochotników, oczyścimy z grubsza planetę i otworzymy kopalnię. Potem wrócimy po resztę. Tak właśnie zrobimy.
Po wyjściu Kerka, Jason osunął się na krzesło.
— Mam nadzieję — mruknął.
Rozdział III
Z komory powietrznej dochodził przytłumiony odgłos; zgrzytu metalu. To mechanicy stacji transferowej mocowali! elastyczny rękaw komunikacyjny do kadłuba statku. Sygnał interkomu rozległ się w chwili, gdy podłączono sieć rakiety do zewnętrznego systemu łączności.
— Stacja transportowa 70 Ophiuchi do „Walecznego”. Rękaw uszczelniony, ciśnienie wyrównane. Możecie otwierać.
— Gotów do otwarcia — powiedział Jason, zdejmując blokadę komory powietrznej.
— Jak dobrze być znów na ziemi — stwierdził jeden z członków załogi transportującej, wchodząc do śluzy. Reszta parsknęła śmiechem, jakby powiedział coś zabawnego. Śmieli się wszyscy, oprócz nachmurzonego pilota, który z nienaturalnie wygiętą ręką stał przy wyjściu. Żaden z nich nic nie mówił ani nie spojrzał w jego kierunku, ale on dobrze wiedział, z czego się śmieją.
Jason wcale mu nie współczuł. Meta zawsze lojalnie ostrzegała mężczyzn, którzy usiłowali ją podrywać. Być może w romantycznie przyćmionym świetle sterowni nie wziął jej słów na serio, więc… złamała mu rękę. Jason zachował kamienny wyraz twarzy, gdy mężczyzna mijał go, wchodząc do przejścia.
Rękaw, wykonany z przezroczystego plastyku, przypomniał poskręcaną pępowinę. Łączył statek ze stacją transferową — masywnym, iskrzącym się światłami cielskiem, majaczącym nad nimi. Widać było jeszcze dwa takie rękawy, służące do komunikacji między statkami a portem kosmicznym. Kosmodrom zawieszony był na orbicie zerowego ciążenia, między dwoma, tworzącymi podwójny system, słońcami. Mniejsze z nich, 70 Ophiuchi B — właśnie wschodziło nad stacją.
— Mamy tu przesyłkę dla „Walecznego” — powiedział urzędnik wynurzający się z otworu rękawa. — Ładunek czekał na wasze przybycie. — Otworzył książkę pokwitowań. — Podpiszecie?
Jason nabazgrał swoje nazwisko i odsunął się nieco, by przepuścić dwóch ludzi z obsługi przeładunkowej, taszczących masywną pakę przez rękaw i śluzę.
Właśnie próbował wsunąć ostry pręt pod taśmy zaciskowe, gdy weszła Meta.
— Co to jest? — zapytała, lekkim ruchem wyjmując mu z rąk narzędzie. Wcisnęła je głęboko pod taśmy i szarpnęła. Rozległ się trzask rozrywanego metalu.
— Jesteś dobrym materiałem na żonę — powiedział Jason, ocierając palce z kurzu — ale założę się, że z pozostałymi nie pójdzie ci tak łatwo. — Pochylił się nad skrzynią. — To jest urządzenie, które może się nam bardzo przydać przy podboju planety. Żałuję, że nie miałem go, gdy po raz pierwszy przeleciałem na Pyrrusa. Mogło uratować wielu ludzi.
Meta odrzuciła wieko i spojrzała na jajowaty kształt.
— Co to — bomba?
— Nie, na Boga, to coś znacznie lepszego. — Przechylił pakę i jakiś przedmiot wytoczył się na podłogę. Było to prawie idealnie gładkie, błyszczące, metalowe jajo ponad metrowej wysokości. Jeździło na sześciu gumowych kołach, po trzy z każdej strony, a na czubku miało panel kontrolny, osłonięty przezroczystą pokrywą. Jason podniósł osłonę, nacisnął przycisk ON i na tablicy zapaliły się światełka.
— Jak się nazywasz? — zapytał.
— To biblioteka — odpowiedział głuchy, metaliczny głos.
— Do czego może służyć ta zabawka? — spytała Meta, zbierając się do wyjścia.
— Zaraz ci wyjaśnię — odparł Jason, wyciągając rękę, by ją zatrzymać. — To urządzenie stanowi naszą inteligencję, oczywiście w sensie militarnym. Już zapomniałaś, ile nas kosztowało zdobycie informacji o historii waszej planety? Potrzebowaliśmy faktów na których moglibyśmy się oprzeć, a nie wiedzieliśmy nic. No, ale teraz jest inaczej — poklepał gładki bok biblioteki.
— Sądzisz, że ta zabaweczka wie coś, co mogłoby nam pomóc?
— Ta zabaweczka, jak ją raczyłaś określić, kosztowała mnie ponad dziewięćset tysięcy kredytów, plus opłaty przewozowe.