Żołądek w końcu przestał go boleć. Na początku czuł burczenie w brzuchu i nieprzyjemne skurcze, ale teraz i to ustało. Przynajmniej wody było pod dostatkiem. Powinien był pomyśleć o mierzeniu czasu nacięciami na pasie.
— Już widziałem te cholerne rozstaje.
Splunął w stronę trzech znaków na ścianie. Pod spodem wydrapał czwarty. Już tu nie wróci. Znał teraz kolejność w tym labiryncie. Przynajmniej miał taką nadzieję.
„Cuglio*,[3] ma tylko jedną strefę… Fletter* dwie, lecz bardzo dziwaczne… Harmill*…” — rozważał maszerując. Co takiego miał Harmill? Jakoś mu to uciekło. Wyśpiewywał po kolei wszystkie stare piosenki, ale z jakiegoś powodu zaczynał zapominać słowa. Z jakiegoś powodu! Ha! Roześmiał się szyderczo. Powód był oczywisty. Ogromny głód — i ogromne zmęczenie. Człowiek może długo wytrzymać bez jedzenia, pijąc tylko wodę, lecz jak długo może iść?
— Odpoczniemy? — zapytał sam siebie.
— Odpoczywamy! — odpowiedział. — Tylko chwileczkę.
Tunel schodził w dół. Jason poczuł zapach wody. Ostatnio bardzo poprawił mu się węch. W pobliżu wody zwykle był miękki piasek, na którym spało się znacznie lepiej niż na gołej skale.
Świetnie. Woda rozlewała się szeroko i była chyba głęboka — prawie sadzawka. Ale smakowała zawsze tak samo. Wygrzebał legowisko w piasku, wyłączył latarkę, schował ją do kieszeni i poszedł spać. Na ogół nie gasił światła, lecz teraz nie robiło mu to żadnej różnicy. Już nie. Jak zwykle spał krótko, budził się i znów zasypiał. Ale tym razem coś było nie w porządku. Leżał z otwartymi oczyma, wpatrując się w aksamitną ciemność. Potem odwrócił się i spojrzał na wodę. Delikatnie, bardzo delikatnie, woda połyskiwała błękitnawym światłem.
Długi czas leżał, myśląc o tym. Był słaby, zmęczony, wygłodzony, prawdopodobnie miał gorączkę. To musi być złudzenie. Majaczenia konającego; miraże umierającego z głodu. Przymknął oczy i znów zasnął, jednak kiedy je ponownie otworzył, światło było nadal. Co to może oznaczać?…
„Powinienem chyba coś z tym zrobić” — zdecydował i włączył latarkę. W jaśniejszym świetle poświata zniknęła. Postawił latarkę na piasku, tak by świeciła w górę i wyjął nóż. Nadal był ostry. Przycisnął go do przedramienia i lekko pociągnął…
W płytkim nacięciu pojawiły się kropelki krwi.
— To boli — powiedział. — Tym lepiej.
Nagły ból wyrwał go z letargu, zwiększając poziom adrenaliny we krwi. Wywołało to niezwykłe ożywienie. „Jeśli w dole jest światło, to musi być jakieś wyjście — pomyślał. Powinno być! A jeśli tak, może to być jedyna szansa, by wydostać się z tej pułapki. Teraz. Dopóki wydaje mi się, że dam radę.”
Zaczął głęboko oddychać, raz za razem wypełniając płuca ożywczym powietrzem, aż od nadmiaru tlenu zakręciło mu się w głowie.
W końcu, wraz z ostatnim wdechem ustawił latarkę na pełną jasność, włożył ją do ust, by móc obracając głową kierować strumieniem światła.
Wpadając w wodę odczuł szok termiczny, ale spodziewał się tego. Zanurkował głęboko i tak szybko, jak tylko był w stanie, płynął w stronę miejsca, gdzie przedtem widział światło. Woda była cudownie przejrzysta. Skała, po prostu lita skała… Może więc niżej… Ubranie nasiąknęło wodą, co pomogło mu zejść niżej, prawie do dna, gdzie jezioro przecinał skalny nawis. Poniżej tego progu nurt przyspieszał, by wydostać się na zewnątrz. Głową naprzód, odpychając się od wiszącej nad nim skały, przepchnął się przez krótki tunel. Jasność. Ale wysoko, bardzo wysoko.. Latarka wypadła mu z ust i zniknęła. Wyżej! Wyżej! Mimo, iż płynął w stronę światła, zdawało mu się, że jest coraz ciemniej. W panice machał rękami. Zdawało mu się, że płynie w rtęci lub czymś znacznie bardziej gęstym, niż woda. Ręka uderzyła w coś twardego, obłego. Uchwycił się tego i jednym rzutem ciała wydostał na powierzchnię.
Przez pierwszą minutę jedyne, co był w stanie robić, to oddychać. Głęboko oddychać. Gdy rozjaśniło mu się nieco w głowie, spostrzegł, że znajduje się przy brzegu małego stawu, prawie całego otoczonego drzewami i krzakami. Z tyłu jeziorko kończyło się u podnóża klifu, który wznosił się prostopadle, by w końcu zniknąć w chmurach. To był wylot podziemnego strumienia, płynącego w płaskowyżu. Był na nizinach.
Z ogromnym wysiłkiem wciągnął się na brzeg. Leżał potem na trawie odpoczywając, aż wróciło mu trochę sił. Widok jagód na pobliskich krzakach w końcu skłonił go do ruchu. Nie było ich wiele, co prawdopodobnie wyszło mu na dobre, bo nawet te, które pożarł, wywołały ostry ból brzucha. Ułożył się w trawie, z twarzą poplamioną sokiem i zastanawiał, co robić dalej.
Zasnął, nie wiedząc kiedy, a gdy się obudził, umysł miał jasny.
„Obrona! — pomyślał. — Człowiek człowiekowi wilkiem.
Pierwszy tubylec, którego spotkam, prawdopodobnie będzie próbował rozwalić mi łeb, choćby po to, by zdobyć te przedpotopowe futra. Obrona!” Nóż przepadł razem z latarką, więc musiał mu wystarczyć ostry odłamek skały. Za pomocą tego prymitywnego narzędzia ściął młode drzewko. Odłamanie gałęzi było już łatwiejsze i w ciągu godziny miał już prosty, ale przydatny kij. Na początek posłużył jako laska. Wspierając się na nim, Jason pokuśtykał na wschód leśną ścieżką.
Pod wieczór, kiedy znów zaczęło mu się kręcić w głowie, napotkał człowieka. Wysoki, postawny mężczyzna w pół-wojskowym mundurze był uzbrojony w łuk i groźnie wyglądającą halabardę. Ostrym tonem zadał Jasonowi parę pytań w nieznanym języku. Jason w odpowiedzi wzruszył ramionami i coś wymamrotał. Chciał pokazać, że jest słaby i bezbronny, co nie było trudne. Wychudzony, ze zmierzwioną brodą, w brudnych futrach nie mógł wyglądać groźnie. Obcy też tak chyba pomyślał, bo nie wykorzystał łuku; podszedł, jedynie symbolicznie zasłaniając się halabardą. Jason wiedział, że stać go tylko na jeden, jedyny cios. Jeśli nie trafi, ten młody osiłek zje go żywcem.
— Umble, kumble — wymamrotał Jason, cofając się.
Mocniej ścisnął kij w garści.
— Frmble brmble! — odpowiedział mężczyzna, znacząco potrząsając halabardą.
Jason lewą ręką trzymając kij w środku ciężkości, prawą lekko nacisnął w dół, tak że drugi koniec uniósł się w górę. Pchnął silnie w splot słoneczny tamtego. Mężczyzna jęknął i zgięty w pół, zwalił się na ziemię.
No cóż, fortuna kołem się toczy — zachichotał Jason, łapczywie sięgając po wypchaną sakwę tainifgu. Może jedzenie?…
Ślina napłynęła mu do ust, gdy rozrywał torbę.
Rozdział XVIII
Rhes siedział w kantorze kończąc rachunki, gdy nagle usłyszał głośne krzyki na dziedzińcu. Brzmiało to, jakby ktoś na siłę chciał wejść do środka. Zignorował hałas; dwaj pozostali Pyrrusanie już odjechali, a on miał jeszcze masę spraw do załatwienia przed powrotem na statek. Jego strażnik Riclan był dobrym sługą i wiedział, jak dbać o swego pracodawcę. Na pewno odprawi niepożądanego gościa. Nagle krzyki urwały się, a w chwilę później rozległ się dźwięk, który podejrzanie przypominał odgłos miecza i zbroi padających na bruk. Czyżby Riclan?…
Rhes nie spał od dwóch dni, a było jeszcze tyle do zrobienia, zanim wyjedzie na dobre. Nie był więc w najlepszym humorze. Przebywanie w towarzystwie tak usposobionego Pyrrusanina jest na ogół wysoce niezdrowe. Kiedy drzwi się otworzyły, wstał, gotów rozszarpać intruza. Najchętniej gołymi rękami, tak by słyszeć trzask łamanych kości. Do środka wszedł mężczyzna z okropną, czarną brodą, ubrany w mundur zaciężnego żołnierza. Rhes zgiął palce w szpony i ruszył do ataku.