— Wszyscy na stanowiska. Startujemy natychmiast. Przywołać zewnętrzne straże. Wypuścić jeńców. Odlatujemy.
Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie do pomyślenia byłoby, żeby jakikolwiek Pyrrusanin mógł postąpić inaczej. Ich dom, ich miasto ginęło, może już zostało zniszczone. Wszyscy biegli na. stanowiska.
— Rhes — zaczęła Meta. — Rhes jest z armią. Jak go zabierzemy? — Kerk zamyślił się na chwilę, po czym potrząsnął głową.
— Nie możemy. To jedyna odpowiedź. Zostawimy mu rakietę na tamtej, umówionej wyspie. Nagraj wiadomość o tym, co się stało i ustaw automatyczne nadawanie co godzinę. Kiedy będzie miał znów dostęp do radia, dowie się. Rakieta będzie zamknięta, więc nikt nie wejdzie do środka.
Jest zaopatrzona w leki, nawet w nadajnik międzygwiezdny. Poradzi sobie.
— To mu się spodoba.
— Nic więcej nie możemy zrobić. Teraz musimy się przygotować do startu.
Pracowali systematycznie jak roboty. Do domu. Na Pyrrusa. Ich miasto jest zagrożone. Statek wystartował z potwornym przyspieszeniem. Meta chętnie dałaby jeszcze większą moc, gdyby tylko kadłub statku mógł to wytrzymać. Obliczyli kurs w podprzestrzeni — najszybszy, ale i najbardziej niebezpieczny. Nikt się nie skarżył, że podróż zabierze tyle czasu — przyjęli to ze stoicką rezygnacją. Broń była przygotowana. Rozmawiali niewiele. Każdy dusił w sobie pewność, że ich świat stanął w obliczu zagłady. Na taki temat się nie rozmawia.
Na wiele godzin, zanim „Waleczny wyszedł z podprzestrzeni, każdy człowiek załogi, uzbrojony, czekał w gotowości. Nawet dziewięcioletni Grif — Pyrrusanin, jak wszyscy. Statek pędził. Z raniącej oczy podprzestrzeni w ciemną przestrzeń, aż do górnych warstw atmosfery Pyrrusa.
W dół, po przeraźliwie stromej krzywej balistycznej. Kadłub osiągnął prawie temperaturę topnienia, przeciążona klimatyzacja wyła na najwyższych obrotach. Pot spływał im po twarzach i wsiąkał w ubranie. Nawet tego nie czuli. Obraz z kamer dziobowych był przekazywany na wszystkie monitory.
Przed oczyma mignął im zielony pas dżungli, a potem zobaczyli wzbijający się pod niebo ciemny słup dymu. Statek, niczym jastrząb spadający na ofiarę, leciał w dół.
Dżungla opanowała już cały obszar miasta. Nieznaczne wzniesienie porośnięte gęstą roślinnością było jedynym śladem nieprzebytych murów, które niegdyś otaczały całe miasto. Gdy zeszli niżej, ujrzeli cierniste pnącza zwisające ze wszystkich okien. Ulicami, niegdyś pełnymi ludzi, wałęsały się dzikie zwierzęta. Ogromny ptakpazur usiadł na wieży centralnego magazynu. Zwietrzałe ściany kruszyły się pod jego ciężarem. Lecąc dalej zobaczyli dym, unoszący się z rozbitego statku. Pociemniałe teraz pnącza schwytały go zanim zdążył wystartować.
W ruinach nie widać było śladów ludzi, tylko zwierzęta i rośliny tej planety śmierci; dziwnie teraz spokojne i ospałe. Ich wróg został pokonany — zginął powód do nienawiści, która zżerała je przez tyle lat. Zaczęły biegać niespokojnie, gdy nowa fala emocji, płynąca od ocalałych Pyrrusan, pobudziła je do życia.
— Nie mogli wszyscy zginąć — powiedział Teca zdławionym głosem. — Szukaj dalej.
— Sprawdzam cały obszar — odpowiedziała Meta. Kerk nie mógł znieść widoku zniszczeń. Kiedy się odezwał, głos miał cichy, jakby mówił tylko do siebie.
— Wiedzieliśmy, że taki będzie koniec. Przyjęliśmy ten fakt, próbowaliśmy zacząć życie na nowej planecie. Ale przewidywać coś, a ujrzeć to na własne oczy, to dwie różne rzeczy. Jedliśmy w tych… ruinach. Spaliśmy tutaj. Tu są nasi przyjaciele, koledzy, całe nasze życie. A teraz to wszystko odeszło.
— Lądujemy! — krzyknął Clon. Nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o przepełniającej go nienawiści. — Atakujemy! Wciąż jeszcze możemy walczyć!
— Nie ma już po co walczyć — w głosie Tecy brzmiało ogromne znużenie. Przecież Kerk już powiedział — wszystko odeszło.
Detektor wykrył odgłosy strzelaniny. Natychmiast skierowali się w tamtą stronę, ale był to jedynie automat samoczynnie ładowany i uruchamiany. Wkrótce skończy mu się amunicja i zamilknie, podobnie jak reszta miasta.
Światełko odbiornika migotało już od dłuższego czasu, zanim ktokolwiek to zauważył. Ktoś nadawał na częstotliwości używanej przez Rhesa, a nie na zwykłej częstotliwości miasta. Kerk wolno wyciągnął rękę w stronę aparatu i przełączy} na odbiór.
— Mówi Naxa, jak mnie słyszycie? „Waleczny” — odbiór.
— Tu Kerk. Jesteśmy nad miastem. Przybyliśmy… za późno. Możesz powiedzieć co tu się stało?
— Za późno?! O wiele za późno! — żachnął się Naxa. — Nie chcieli nas słuchać. Mówiliśmy, że możemy ich stąd zabrać, że mamy dokąd; ale byli głusi na jakąkolwiek perswazję. Jakby po prostu chcieli umrzeć w mieście. W końcu obwód został przełamany. Ci, co przeżyli, schowali się w jednym budynku. To, co potem nastąpiło, było straszne. Wyglądało to, jakby ruszyło na nich wszystko, co żyje na tej planecie. Nie mogliśmy patrzeć na to bezczynnie. Zgłosili się wszyscy. Wybraliśmy najlepszych i wszystkie samochody pancerne, jakie były w kopalni. Dotarliśmy tutaj. Zabraliśmy dzieci — na to się zgodzili i część rannych kobiet. Po prostu tych, które były nieprzytomne. Reszta została. Zaraz potem nastąpił koniec. Nie pytaj mnie, jak to wyglądało. Kiedy już było po wszystkim, w parę chwil wszystko się uspokoiło. Tak, jak to teraz widzicie. Cała planeta się uspokoiła. Kiedy tylko byliśmy w stanie, ja i jeszcze paru naszych, przyjechaliśmy zobaczyć to, co zostało. Koszmar. Musieliśmy dosłownie wspinać się po górze ciał wszelkich możliwych stworzeń. Odnaleźliśmy właściwe miejsce. Wszyscy, którzy tam postali, byli martwi. Umarli walcząc. Jedyne, co mogliśmy zabrać, to parę nagrań, które zostawił Brucco.
— A więc ocalały — stwierdził Kerk. — Powiedz, gdzie są ci, których uratowaliście? Zaraz tam polecimy.
Naxa podał właściwe współrzędne. — Co teraz zamierzacie zrobić?
— Jeszcze się z tobą skontaktujemy. Odbiór i koniec.
— Ale co mamy zamiar teraz robić? — spytał Teca. — Tu nie mamy już, czego szukać.
— Na Felicity także. Dopóki Temuchin tam rządzi, nie otworzymy kopalni — odparł Kerk.
— Wracajmy. Zabijemy Temuchina. — Teca pałał żądzą odwetu, mordu. Obwody jego autokabiny mruczały groźnie. — Nie możemy tego zrobić — odrzekł Kerk cierpliwie, bo wiedział jakie katusze przeżywa Teca. — Rozważymy to później. Najpierw musimy zobaczyć ocalonych.
— Straciliśmy wszystko — Meta wypowiedziała głośno to, o czym wszyscy myśleli. Zapanowała cisza.
Rozdział XXI
Do pomieszczenia wbiegło czterech strażników, na wpół wlokąc Jasona. Rzucili go na posadzkę. Przetoczył się parę kroków, po czym dźwignął na kolana.
— Wszyscy precz — rozkazał Temuchin swoim ludziom. Kopniakiem w głowę rzucił Jasona z powrotem na ziemię. Kiedy Jason usiadł, połowę jego twarzy stanowił jeden, wielki siniec.
— Przypuszczam, że jest jakiś powód tego wszystkiego? — powiedział cicho Temuchin. Z furią zacisnął swe ogromne pięści, ale nic nie mówił. Wielkimi krokami przemierzał ozdobną komnatę, ostrogami znacząc głębokie rysy w marmurze posadzki.
Zatrzymał się na chwilę w przeciwległym końcu, patrząc przez wysokie okno na miasto w dole. Nagle szarpnął za haftowaną draperię, zdzierając ją jednym ruchem. Żelazny karnisz również spadł, ale złapał go, nim dotknął posadzki i cisnął przez okno. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.