— Jaka słaba grawitacja — powiedział, rozglądając się niespokojnie. — Nie ma więcej niż jeden G. Po Pyrrusie czuję się, jakbym fruwał.
— Raczej półtora — stwierdził Jason, wychodząc za nim ostrożnie.
— Ale to i tak lepiej niż w domu.
Ze statku wynurzyła się pierwsza grupa — dziesięciu mężczyzn. Starannie lustrowali okolicę. Trzymali się na tyle blisko, aby się słyszeć, lecz jednocześnie nie zasłaniać nawzajem widoczności. Szli wolno, z pistoletami w kaburach, niewrażliwi na mroźny wiatr i zacinający piasek, który u Jasona wywołał łzawienie oczu i podrażnienie skóry. Na swój pyrrusański sposób robili wrażenie zadowolonych po tak długiej i nudnej podróży.
— Coś się rusza dwieście metrów na południowy zachód! — usłyszeli głos Mety w słuchawkach. Była jedynym z obserwatorów, stojących przy iluminatorach wewnątrz statku.
Odwrócili się w tamtym kierunku, gotowi na odparcie ataku. Pofałdowana równina wciąż wyglądała na pustą, ale świst strzały skierowanej w pierś Kerka dowodził, że było to tylko złudzenie. Pyrrusanin zestrzelił ją tak pewnie i spokojnie, jakby likwidował atakującego żądłopióra. Rhes uskoczył na bok przed następną strzałą, tak że chybiła celu. Czekali w napięciu, co będzie dalej.
„Atak — zastanawiał się Jason — czy tylko zwiad? To przecież niemożliwe, by tak szybko po naszym przybyciu mogli się zorganizować. Chociaż, dlaczego nie?” Zaczął rozglądać się po okolicy, gdy nagle poczuł ostry ból w głowie. Otoczyła go ciemność. Nie czuł nawet, jak pada.
Rozdział IV
Jason czuł się okropnie. Głowę rozsadzał mu tępy, dręczący ból. Resztą świadomości czul, że gdyby tylko mógł się obudzić, potrafiłby temu zaradzić. Z jakiegoś powodu, którego nie mógł pojąć, jego głowa kołysała się nieznośnie na boki. Spróbował poruszyć rękoma. Wyczuł pomiędzy ramieniem a bokiem obły kształt automatycznej kabury, ale pistolet nie wskoczył mu do dłoni. Zorientował się dlaczego, gdy jego błądzące palce natrafiły na postrzępioną końcówkę kabla, który łączył broń z kaburą.
Urywki myśli tłukły się po jego odrętwiałej głowie, szukając wyjaśnienia tego, co się z nim stało. Ktoś… nie, coś. Coś go uderzyło. Odebrało mu broń. Co jeszcze? Dlaczego nic nie widzi? Co jeszcze zniknęło? Z pewnością pas. Palcami niezdarnie obmacywał biodra, ale nie mógł go znaleźć. Nagle na coś natrafił. Medpakiet, przechowywany w osobnym uchwycie, nadal pozostawał na swoim miejscu. Ostrożnie, tak by nie dotknąć przycisku zwalniającego — jeśli mu się wyślizgnie, przepadnie — przesuwał urządzenie w górę, aż czujnik uruchamiający dotknął jego ciała. Jakby z oddalenia usłyszał brzęczenie analizatora, a dręczący ból, który rozsadzał mu głowę, sprawiał, że nawet nie poczuł ukłucia igieł. Gdy lek zaczął działać, ból nieco zelżał. Teraz Jason postanowił zająć się swymi oczyma. Nie mógł ich otworzyć; coś mu w tym przeszkadzało. To mogła być krew, zważywszy stan jego głowy. Uśmiechnął się.
„Skoncentruj się na jednym oku — mówił do siebie w myślach. — Skoncentruj się na prawym oku. Zaciśnij mocno, aż do bólu, a potem szybko otwórz…”
Udało się. Łzy popłynęły mu po policzkach, ale wreszcie poczuł, że powieki zaczęły się rozwierać.
Oślepiające, białe słońce świeciło mu prosto w oczy. Musiał je zmrużyć i odwrócić głowę. Jechał na czymś skrzypiącym i trzeszczącym, a przy jego twarzy majaczyło coś, co przypominało kratę. Słońce dotknęło horyzontu. To ważne, powtarzał sobie, ważne, by zapamiętać, że dotknęło horyzontu dokładnie za nim, no, może troszeczkę na prawo. Leki z medpakietu i szok mąciły mu jasność umysłu. Jeszcze raz. Zachód. Z tyłu. Na prawo.
Kiedy ostatni biały promień zniknął za horyzontem, Jason zamknął udręczone oczy i, tym razem z ulgą, zapadł w nicość.
Obudziły go jakieś niezrozumiałe wrzaski. Jason poczuł ostry ból w boku. Odsunął się trochę i usiłował wstać. Coś ostrego kłuło go w plecy. Znowu upadł. „Pora otworzyć oczy” — zdecydował. Przetarł sklejone powieki i udało mu się je wreszcie rozewrzeć. Jedno spojrzenie przekonało go, że lepiej, gdyby z tego zrezygnował. Było już jednak za późno.
Głos należał do wielkiego, krzepkiego mężczyzny, dzierżącego dwumetrową lancę, którą poszturchiwał Jasona w żebra. Kiedy zobaczył, że ma on otwarte oczy, oparł się o włócznię, uważnie obserwując jeńca. Jason zrozumiał swoje położenie gdy stwierdził, że znajduje się w klatce z żelaznych sztab. Była tak niska, że gdy siedział, prawie dotykał głową jej wierzchołka. Wychylił się przez pręty i uważnie obejrzał prześladowcę.
Był to niewątpliwie wojownik. Arogancja i pewność siebie biły z całej jego postaci, od szczerzącej zęby czaszki zwierzęcej na jego hełmie, po ostrogi przy obcasach wysokich do kolan butów. Tors okrywał mu napierśnik, wykonany najwyraźniej z tego samego materiału, co hełm. Pomalowany był w jaskrawy wzór, przedstawiający postać jakiegoś nieokreślonego zwierzęcia. Oprócz lancy, mężczyzna miał krótki miecz, zawieszony u pasa na zwykłym rzemieniu, bet żadnej pochwy. Jego opalona skóra, ogorzała od wiatry świeciła się, namaszczona jakąś oleistą substancją. Jason, stojąc pod wiatr, czuł silny, zwierzęcy odór niemytego dąb.
Wojownik znowu zaczął coś krzyczeć w kierunku jeńca, potrząsając lancą.
— Co się tak wydzierasz, głupku? I tak cię nie rozumiem — odkrzyknął Jason.
— Kyrdy du brydyk! — odpowiedział przenikliwy głos.
— Nawet się nie wysilaj, ośle — rzucił Jason. Mężczyzna chrząknął i splunął w kierunku uwięzionego.
— Kłaniać się ty — powiedział — ty znać język „pomiędzy”?
Łamana i kaleka odmiana angielskiego była tu prawdopodobnie uważana jako rodzaj drugiego języka. „Myślę, że nigdy się nie dowiemy, kto pierwotnie osiedlił się na tej planecie, ale jedno jest pewne: mówił po angielsku — myślał Jason. — Podczas Awarii, kiedy łączność między planetami została zerwana, ten świat musiał popaść we wtórne barbarzyństwo i wykształcić szereg lokalnych dialektów. Ale, chociaż ubogi, angielski pozostał w ich pamięci i służy do porozumiewania między plemionami. Aby być zrozumianym, wystarczy po prostu mówić niepoprawnie”.
— Co ty mówisz? — warknął wojownik, nie rozumiejąc mamrotania jeńca.
Jason uderzył się w pierś.
— Oczywiście, ja mówić język „pomiędzy” tak dobrze, jak ty mówić język „pomiędzy”.
To najwidoczniej usatysfakcjonowało wojownika, gdyż odwrócił się i odszedł, torując sobie drogę przez tłum. Teraz dopiero Jason mógł dokładniej przyjrzeć się przechodzącym ludziom. Widział wyłącznie mężczyzn — wojowników. Ich odzież była wariacją na jeden temat: wysokie buty, miecze, półpancerze i hełmy. Stroju dopełniały włócznie i krótkie łuki na których wymalowane były jakieś barwne, zapewne magiczne, znaki. Za nimi wznosiły się okrągłe, żółto-szare budowle, kolorem zlewające się z lichą trawą. Naraz w tłumie nastąpiło jakieś poruszenie. Wojownicy rozstąpili się, tworząc przejście dla nadchodzącej rozkołysanym krokiem bestii z jeźdźcem na grzbiecie. Jason poznał zwierzę z opowiadań tych, którzy przeżyli masakrę.
Pod wieloma względami przypominało ono konia, było jednak dwa razy większe i pokryte włochatym futrem. Głowa stwora, podobna do końskiej, była nieproporcjonalnie mała i osadzona na stosunkowo długiej szyi. Przednie nogi, zdecydowanie dłuższe od tylnych, powodowały, że grzbiet opadał ku tyłowi. Silne, grube łapy miały ostre pazury, które ryły ziemię, znacząc drogę.