Ale miał radio! Musieli nie zauważyć w ciemności płaskiej kieszonki. Miało niewielki zasięg — tylko do linii horyzontu, ale to mogło wystarczyć, by namierzyć statek, a może nawet wezwać pomoc. Wyjął je z kieszeni i od razu humor mu się zepsuł. Obudowa była roztrzaskana, a z pęknięcia wystawały podzespoły. Spróbował je włączyć. Rezultat był taki, jak przewidywał. Cisza. Fakt, że ukryty za klamrą pasa chronometr nadal wskazywał dokładny czas, stanowił niewielkie pocieszenie. Była dziesiąta rano. Wspaniale. Kiedy wylądowali na Felicity nastawił go na dwudziestogodzinną dobę. Słońce było wówczas w zenicie.
„Nieźle, jak na początek — pomyślał, sadowiąc się wygodnie na skórach.
— Porozmawiajmy, Oarielu. Kto jest tutaj szefem? Ten, który kazał mnie zgładzić?
— To On, Temuchin Wojownik, Nieustraszony, On — Armia Żelaznych, Niszczyciel…
— Dobra. To wiem i bez ciebie. Co on ma przeciwko obcym i budynkom?
— Pieśń Wolnych — powiedział Oariel, szturchając w żebra swego asystenta. Wyrostek pisnął i zaczął grzebać w stosie futer. Wydobył stamtąd instrument przypominający lutnię, ale o długim gryfie i tylko dwu strunach. Przy jego akompaniamencie zaczął śpiewać wysokim głosem:
Tak to mniej więcej brzmiało. Monotonna pieśń trwała i trwała, aż Jason poczuł, że ogarnia go senność. Przerwał śpiewakowi i zadał jeszcze kilka pytań. Z tego wszystkiego powoli zaczął mu się krystalizować obraz Felicity.
Od oceanów na wschodzie i na zachodzie, Wielki Klif na południu, po góry na północy, nie było ani jednego stałego osiedla, same dzikie plemiona.
Wędrowały po równinach, zwalczając się wzajemnie w ciągłych waśniach i konfliktach.
Kiedyś były tu miasta, o niektórych nawet śpiewano pieśni, ale teraz pozostało po nich tylko wspomnienie. Wojna musiała być długa i okrutna, jeśli tyle wieków później pieśń zachowała jeszcze tyle emocji. Bezkompromisowa nienawiść.
Przy ograniczonych zasobach naturalnych tej jałowej planety, rolnicy nomadowie nie mogli żyć obok siebie w pokoju. Farmerzy budowali osady wokół nielicznych źródeł i odgradzali je płotami od koczowników i ich stad. Ci łączyli się w duże grupy i próbowali zniszczyć osadników. Powiodło im się do tego stopnia, że jedynym śladem po dawnych wrogach była pełna nienawiści pamięć.
Surowi, gwałtowni, barbarzyńscy zdobywcy przemierzali bezkresne stepy całymi klanami lub plemionami, wędrując za swymi stadami. Pisma nie znano, tylko minstrele, którzy mogli swobodnie przenosić się od szczepu do szczepu, przechowywali pamięć o dawnych czasach. Ich śpiew był rozrywką i edukacją zarazem. Ze względu na surowy klimat nie rosły tu żadne drzewa, toteż nie znano drewnianych narzędzi ani sprzętów. Północny łańcuch gór krył bogate złoża węgla i rudy żelaza, więc właśnie ten metal był w powszechnym użyciu. On to oraz zwierzęce rogi, kości surowa skóra były prawie jedynymi dostępnymi surowcami. Wyraźny wyjątek stanowiły hełmy i napierśniki. Niektóre wykonano z żelaza, ale najlepsze pochodziły od plemion zamieszkujących odległe wzgórza, wypiętrzone z azbestopodobnych skał. Uzyskiwano z nich włókna, które następnie mieszano z żywicą pewnej szerokolistnej rośliny, wytwarzającej rodzaj laminatu. Był lekki jak aluminium, mocny jak metal, ale bardziej elastyczny niż najlepsza stal sprężynowa. Technika ta, odziedziczona niewątpliwie po pierwszych osadnikach, jeszcze sprzed Wielkiej Awarii, była jedyną cechą wyróżniającą koczowników spośród innych barbarzyńców epoki żelaza.
Ich życie było niebezpieczne, brutalne i krótkie. Każde plemię miało swe pastwiska, na których koczowało. Granice nie były jednak zbyt precyzyjnie określone i często kontrowersyjne, toteż waśnie i wojny były na porządku dziennym. Mieszkali w namiotach — „camachs”. Były to niewyprawione skóry, rozpięte na żelaznych prętach. Ustawienie | lub złożenie camachs trwało zaledwie kilka minut. Gdy plemię zmieniało miejsce pobytu, namioty i resztę domowego sprzętu transportowano na ciągnionych przez moropy ramach zwanych escung. Przypominały one travois na kołach.
W przeciwieństwie do kóz i bydła — potomków ziemskich zwierząt, moropy pochodziły z wysokich stepów Felicity. Te trawożerne stworzenia były od wieków udomowione i hodowane, podczas gdy ich dzikich pobratymców wybijano. Gruba skóra chroniła je od zimna i potrafiły do dwudziestu dni obywać się bez wody. Służyły jako zwierzęta pociągowe, a także do jazdy wierzchem.
Nie przeszkadzno im, więc Jason czuł się na razie bezpieczny. Było już późne popołudnie, musiał więc obmyślić sposób ucieczki na statek. Czekał, a gdy Oariel przerwał dla nabrania powietrza, zadał mu kilka własnych pytań.
— Ilu mężczyzn jest w obozie?
Bard, wciąż popijający achadh — sfermentowane mleko — zaczynał powoli tracić równowagę. Bełkotał, rozkładając
szeroko ręce.
— To synowie szakala — zaczął. Ich ilość wystarczy; by poczerniały równiny, ich przerażający widok sieje grozę.
— Nie prosiłem o opowieść plemienną, lecz o ładną,
okrągłą liczbę.
— To wiedzą tylko bogowie. Może sto, może milion.
— Ile jest 20 dodać 20? — przerwał mu Jason.
— Nie zawracam sobie głowy głupimi liczbami.
— Nie wymagam przecież znajomości wyższej matematyki, jak na przykład liczenia do stu!
Rozdział V
Jason podniósł się i wyjrzał przez; szparę przy wejściu.
Wysokie cirrusy żeglowały po jasnym niebie. Cienie zaczęły się wydłużać.
— Pij — powiedział Oariel, wymachując skórzanym bukłakiem z achadh. — Jesteś moim gościem, musisz wypić. Ciszę przerwał jedynie zgrzyt piasku, którym stara
kobieta szorowała garnek. Uczeń drzemał, zwiesiwszy głowę.
— Nigdy nie odmawiam — powiedział Jason, podchodząc po bukłak. Kiedy podnosił go do ust dostrzegł, że starucha zerknęła w górę, a potem znów pochyliła się nad robotą.
Jason rzucił się w bok, bukłak poleciał w kąt. Maczuga musnęła jego ucho i uderzyła w ramię. Turlając się, Jason kopnął na oślep. Jego stopa trafiła chłopca w brzuch. Ten zgiął się wpół, a zaostrzony, żelazny kołek wypadł z jego bezwładnych rąk.
Oariel, nie udając dłużej pijanego, wydobył spod futer długi, obosieczny miecz i natarł na Jasona. Chociaż ostrze chybiło, jednak uderzenie maczugi sparaliżowało mu prawy bok i ramię. Jednak lewą rękę miał sprawną, toteż Jason dopadł starego i chwycił za gardło, zaciskając kciuk i palec wskazujący na głównych naczyniach krwionośnych. Mężczyzna wierzgnął konwulsyjnie i osunął się nieprzytomny na ziemię. W tym momencie starucha wydobyła świecący, piłowaty nóż — namiot byt chyba arsenałem ukrytej broni — i skoczyła do ataku. Na szczęście Jason, zawsze ostrożny, miał ją na oku. Puścił barda i podbił jej nadgarstek. „Nóż upadł na ziemię.
Cala akcja trwała może dziesięć sekund. Oariel i jego uczeń leżeli nieprzytomni jeden na drugim, a starucha, rozcierając nadgarstek, szlochała przy ognisku.
— Dzięki za gościnę — powiedział Jason, usiłując rozmasować bezwładne ramię.
Kiedy znów mógł ruszać palcami związał i zakneblował kobietę oraz mężczyzn, układając ich równym rządkiem na podłodze. Oariel otworzył oczy. Kipiał nienawiścią.