Orson Scott Card
Planeta spisek
Mojemu bratu Billowi, który pożyczył mi Catseye; Mary Jo, która przywiodła mnie do Body Electric Bradbury’ego; Laurze Dene, która włożyła mi do rąk Fundację Asimova; Dale i Marii, którzy skłonili mnie do przeczytania Opowieści z Narnii oraz bibliotekarzom w Santa Clara, Kalifornia, i Mesa, Arizona, którzy umożliwili mi znalezienie Nazywam się Joe Poula Andersona, Tunesmith Lloyda Biggle’a, Galactic Derelict Andre Norton i Tunnel in the Sky Roberta Heinleina. Sprawiliście, że zacząłem śnić; mam nadzieję, że nie obudzę się nigdy.
1. Mueller
O tym, co ze mną się dzieje, dowiedziałem się ostatni. A przynajmniej ostatni uświadomiłem sobie, że już o tym wiem.
Saranna zdała sobie z tego sprawę, kiedy głaskała mój tors. Jej palce natknęły się na wiotki fragment mego ciała, zamiast przesunąć się gładko po mięśniach, stwardniałych od długich godzin spędzonych z mieczem, łukiem i oszczepem. Jej ręce pamiętały podobne odkrycie na własnym ciele, niewiele lat temu. I jako prawdziwa córa Muelleru, bystra i trzeźwa, zorientowała się od razu. Wiedziała, jaka czeka mnie przyszłość, wiedziała, że pewne rzeczy nie będą już między nami możliwe. Mimo to, jako prawdziwa córa Muelleru, nie powiedziała nic ani nie okazała żalu. Po prostu tak się ułożyło, że od tamtej chwili aż do momentu, kiedy opuściłem Mueller, nigdy mnie już nie dotknęła, przynajmniej nie tak, jak robiła to przedtem, z obietnicą przyszłych dziesięcioleci wypełnionych namiętnością. Ona wiedziała, ale ja — jeszcze nie.
Dinte też to dostrzegł. Wtedy gdy obserwował mnie jak zwykle — drugi syn mojego ojca, czekający z nadzieją, aż coś mi się przytrafi, a on będzie mógł opóźnić ewentualną pomoc. Wtedy gdy wypatrywał u mnie jakichś oznak wrodzonego kretynizmu, by on mógł zostać mianowany regentem po śmierci ojca. Wtedy gdy zapamiętywał wszystkie wady i słabości w moim sposobie walki czy myślenia, by on, gdy już mnie zdradzi, miał nade mną jakąś przewagę. Gdy obserwował mnie tak pilnie, musiał zauważyć, że koszula układa się na mojej piersi inaczej niż zwykle. Ze wszystkich powodów, dla których mogłem być uznany za niezdatnego do zasiadania na ojcowskim tronie, właśnie tym by się najbardziej delektował. Był nędzną namiastką syna Muelleru. Natychmiast zhardział. Nie mówił wprost o mojej dolegliwości, ale traktował mnie z butą. Nawet tchórze są na tyle przyzwoici, że taką butę okazują jedynie wobec trupa wroga. Dinte już wiedział, ale ja jeszcze nie.
Ojciec niczego nie dostrzegł. Mueller miał zawsze dużo pracy. Nie miał czasu, by mnie osobiście obserwować. Ale kazał to robić wszystkim moim wychowawcom i większości przyjaciół. Zwłaszcza w krytycznym okresie dojrzewania, kiedy przychodzi największe niebezpieczeństwo.
My wszyscy, w których płynie prawdziwa muellerska krew, jesteśmy obdarzeni wspaniałą zdolnością: rany zabliźniają się nam szybciej, nim wyschnie krew, a każda utracona część ciała czy organ odrasta z powrotem. Dlatego bardzo trudno nas zabić. Nasi wrogowie powiadają, że Muellerowie nie czują wcale bólu, ale to nieprawda. Tak im się wydaje, ponieważ podczas bitwy nie musimy tracić czasu na odparowywanie ciosów, by ocalić życie. Miecz wroga może wciąż tkwić w naszym ciele, a my jesteśmy w stanie zabić przeciwnika, a potem zaraz ruszyć na następnego ze świeżą, lecz już gojącą się raną.
Odczuwamy ból, dokładnie tak jak wszyscy inni. Nasze kobiety mdleją przy porodzie, gdy pęka ich ciało. Kiedy włożymy rękę w ogień, w mózgu mamy płonącą żagiew, podobnie jak inni ludzie. Czujemy ból, nie czujemy tylko trwogi. A dokładniej: nauczyliśmy się oddzielać ból i trwogę.
Dla innych ludzi ból jest sygnałem, że ich życiu zagraża niebezpieczeństwo. Muszą unikać go odruchowo, wszelkimi sposobami. Dla Muellerów ból oznacza, że niebezpieczeństwo jest niewielkie. Śmierć przychodzi do nas ponad bólem — z uwiądem starczym. Z zimnym, ciężkim oddechem topielca; z utratą czucia, gdy głowę oddzielają od tułowia. Skaleczenie, oparzenie, dźgnięcie nożem czy złamanie kości oznaczają jedynie utratę sił żywotnych na ten krótki czas, gdy nasze ciało będzie się goiło. Oznaczają, że po bitwie będziemy karmieni krwistymi befsztykami, a nie brukwią.
Największa zaś trwoga odczuwana przez innych — strach przed utratą kończyn, palców rąk lub nóg, uszu, nosa czy genitaliów — jest dla nas śmiechu warta.
Dlaczego inni ludzie właśnie tego boją się najbardziej? Ponieważ swój obecny kształt uważają za istotę własnej osobowości. Jeśli stracą ten kształt, stracą osobowość i staną się potworami nawet we własnych oczach.
My, Muellerowie, już dawno temu przekonaliśmy się, że nasz obecny kształt wcale nie jest naszą osobowością. Możemy go zmieniać, wciąż pozostając tymi co zawsze. Jest to wiedza, którą nabywamy podczas naszego młodzieńczego szaleństwa. W wieku lat dwunastu czy czternastu my również przechodzimy dziwaczny okres wrzenia chemikaliów. Inni w tym okresie porastają włosami w dziwnych miejscach i stają się maszynami, które mogą zbudować własne kopie. My zaś, z naszymi tak żywotnymi ciałami, przechodzimy ten okres bardziej burzliwie. Mamy rozwiniętą zdolność regeneracji utraconych lub uszkodzonych części ciała. Podczas szaleństwa dojrzewania nasz organizm zapomina o swym właściwym kształcie i próbuje utworzyć części ciała, które już istnieją. Każdemu młodemu mężczyźnie i młodej kobiecie zdarzało się wygrażać trzecią ręką, pląsać wymyślnie, wykorzystując dodatkową nogę albo nawet dwie, mrugać nadliczbowym okiem, szczerzyć trzy rzędy zębów górnych i cztery dolnych. Sam miałem kiedyś cztery ręce, ekstra nos i dwa serca pompujące niestrudzenie krew, dopóki chirurg nie wziął mnie pod nóż i nie usunął zbędnych części. Nasza osobowość to nie nasz kształt. Możemy go zmieniać i ciągle pozostawać sobą. Nie dręczy nas strach przed utratą kończyn. Nie możemy zniekształcić lub zniszczyć naszych osobowości przez odejmowanie.
Dręczą nas inne trwogi.
Przez cały okres mojego dojrzewania Ojciec kazał mnie obserwować. Kiedy miałem piętnaście lat, kiedy byłem tylko decymetr czy dwa niższy od dorosłego mężczyzny, a przemiany seksualne powinny się już zakończyć — dla Saranny już się zakończyły, nosiła bowiem w łonie moje dziecko — nawet wtedy czułem na sobie, od świtu do zmroku, baczne oczy obserwatorów. Mierzyli moje ciało oraz duszę i składali sprawozdania Ojcu, gdy miał czas o mnie pomyśleć. To niemożliwe, by nie zauważyli, co się ze mną dzieje — Ojciec musiał wiedzieć jeszcze wcześniej niż Dinte, nawet wcześniej niż Saranna. Wiedzieli wszyscy.
Ale nie ja.
Och, oczywiście wiedziałem. Wiedziałem wystarczająco dużo, aby porzucić obcisłe ubrania i nosić jedynie luźne bluzy. Wystarczająco, żeby wymigiwać się od pływania z przyjaciółmi. Wystarczająco, żeby nie warczeć na Dintego, kiedy był jeszcze bardziej wredny niż zwykle, tak jakbym nie chciał go sprowokować do nazwania tego, czym się stałem. Wystarczająco, żeby się nie zastanawiać, dlaczego Saranna już mnie nie dotyka. Wystarczająco, żeby w czasie ostatnich miesięcy nie brać jej do łoża. A jednak nie nazwałem tego, co się ze mną dzieje, nawet bezgłośnie.
Prawie nigdy nie dopuszczałem do siebie myśli o mojej straszliwej, nowej przyszłości. Zdarzyło się to jedynie raz, kiedy trzymając cenny, błyszczący, stalowy królewski miecz w dłoni, ślubowałem tak gorąco, iż pamiętam tę chwilę nawet teraz, jakby było to dziś rano — ślubowałem, że zawsze będę miał miecz w ręku albo przy boku. A nawet wówczas udawałem przed sobą, że obawiam się jedynie zostać człowiekiem z ludu, słabeuszem, co nigdy nie tyka żelaza i drży na widok najmniejszego krwawiącego skaleczenia.