Zdawałem sobie sprawę, że usiłuje dodać mi otuchy, próbuje udawać, że między nami wszystko jest wciąż dobrze. Zważywszy okoliczności, było to groteskowe. Wolałbym, żeby okryła się żałobą, żeby mówiła do mnie jak do kogoś, kto przypomina osobę już nieżyjącą, ponieważ tak się właśnie wtedy czułem.
Próbowałem ją wyminąć. Chwyciła mnie za ramię, przywarła do mnie i nie pozwalała się wyrwać.
— Czy myślisz, że robi mi to jakąś różnicę?! — wykrzyknęła z płaczem.
— Zachowujesz się nieprzyzwoicie — zasyczałem. Kilkoro ludzi z zakłopotaniem utkwiło wzrok w podłodze, a służący już klęczeli. — Przynosisz nam wstyd.
— Chodź więc ze mną — prosiła.
Nie chciałem, by inni ludzie znajdujący się w pokoju musieli nadal znosić tę niezręczną sytuację, poszedłem więc za nią. Kiedy wychodziliśmy, słyszałem uderzenia prętów, którymi smagano plecy służących za to, że widzieli kogoś wysoko urodzonego zachowującego się niestosownie. Odczuwałem te razy, tak jakby spadały na mnie.
— Jak mogłaś to zrobić? — spytałem.
— A ty jak mogłeś trzymać się z dala ode mnie przez wszystkie te dni?
— Nie było to aż tak długo.
— Bardzo długo! Lanik, czy myślałeś, że ja nie wiem? Czy myślałeś, że kocham cię tylko dlatego, że jesteś dziedzicem Muelleru?
— Co zamierzasz robić? — spytałem ostro. — Iść tam ze mną? Też pozwolić, żeby zbierali z ciebie plon?
Odsunęła się ode mnie ze wstrętem i przerażeniem w oczach.
— Niech ci się powiedzie następnym razem — rzekłem. — Następnym razem pokochaj istotę ludzką.
— Lanik! — krzyknęła.
Objęła mnie ramionami i przycisnęła do mnie głowę. Kiedy poczuła miękkie piersi zamiast twardych mięśni, odsunęła się na chwilę, a potem, z determinacją, przytuliła jeszcze mocniej.
Gdy trzymała mi tak głowę na łonie, zacząłem się zastanawiać, czy może powinienem poczuć jakieś matczyne uczucia. Czy nie zorientowała się, że jej dotyk nie był dla mnie pocieszeniem, a jedynie przypomnieniem tego, co straciłem? Odepchnąłem ją i uciekłem. Zatrzymałem się przy zakręcie korytarza i popatrzyłem za siebie. Saranna rozpruwała już swoje nadgarstki, płacząc głośno. Krew kapała na kamienną podłogę. Nacięcia były barbarzyńskie — utrata krwi spowoduje, że przez wiele godzin będzie chora. Poszedłem szybko do swego pokoju.
Leżałem na łóżku, gapiąc się na delikatne złocenia sufitu. Wśród złotych ozdób osadzona była pojedyncza perła z żelaza, czarna, gniewna i piękna. Z powodu żelaza, powiedziałem sobie w duchu. Z powodu żelaza przekształciliśmy się w potwory: „normalni” Muellerowie zdolni do wylizania się z każdej rany oraz rady, to bydło domowe, których dodatkowe części wysyła się w Kosmos, za dostawy żelaza. Żelazo to potęga w świecie, gdzie nie ma twardych metali. Kupowaliśmy tę potęgę za swoje ręce, nogi, serca i trzewia.
Włożysz rękę do Ambasadora — za pół godziny, w sześcianie tańczącego światła, pojawia się sztaba żelaza. Włożysz do sześcianu zamrożone żywe organy płciowe — zastąpi je pięć sztab. A całą głowę? Któż zna cenę?
Przy takim kursie wymiany, jak wiele rąk, nóg, oczu i wątrób musimy dać, nim uzbieramy dosyć żelaza, by zrobić jeden statek kosmiczny?
Ściany zwierały się wokół mnie. Poczułem się jak w pułapce na Spisku, tej naszej planecie, która wysokim murem ubóstwa odgradzała nas od Kosmosu; gdzie byliśmy więźniami tak samo jak te stworzenia w zagrodach. I jak one byliśmy czujnie obserwowani. Jedna Rodzina szaleńczo współzawodniczyła z sąsiednią, aby wyprodukować coś, co Kosmos by kupił, płacąc nam cennymi metalami: żelazem, aluminium, miedzią, cynkiem i cyną.
My, Muellerowie, byliśmy pierwsi. Być może Nkumai są następni. Prędzej czy później rozpocznie się walka o supremację. I ktokolwiek zostanie zwycięzcą, łupem w tej strasznej bitwie będzie kilka ton żelaza. Czy można na tym zbudować kulturę techniczną?
Zasypiałem jak więzień, przykuty do swego łoża ogromnymi kajdanami grawitacji naszej biednej, więziennej planety. Do rozpaczy doprowadzały mnie dwie pełne i piękne piersi, które regularnie unosiły się i opadały. Zasnąłem.
Obudziłem się w ciemnościach przy akompaniamencie chrapliwego, dobywanego z trudem oddechu. To był mój oddech. Ogarnął mnie strach. Poczułem w płucach ciecz. Zacząłem gwałtownie kasłać. Rzuciłem się na brzeg łóżka, wykrztuszając z gardła ciemną plwocinę. Każde kaszlnięcie sprawiało mi dotkliwy ból. Dysząc wciągałem do płuc zimne powietrze — nie przez usta, lecz przez gardło.
Dotknąłem ziejącej rany pod brodą. Gardło było poderżnięte. Czułem otoczone strupami żyły i tętnice. Próbując się goić, przesyłały do mego mózgu krew, bez względu na konsekwencje. Rana szła od ucha do ucha. Ale w końcu moje płuca oczyściły się z krwi. Leżałem na łóżku, starając się ignorować ból, a ciało zbierało siły, by zaleczyć rozcięcie.
Uświadomiłem sobie, że jest na to zbyt mało czasu. Ktoś, kto tak nieudolnie próbował mnie zgładzić, zaraz tu wróci, aby upewnić się co do wyników swego działania. Następnym razem nie będzie już tak niezręczny (niezręczna — Ruva?). Wstałem więc, nie czekając, aż zupełnie wyzdrowieję. Mój oddech wciąż syczał, przechodząc przez poranione gardło. Dobrze, że przynajmniej krwawienie ustało i wiedziałem, że jeśli będę się poruszał ostrożnie, rychło zrost przesunie się stopniowo od brzegów ku środkowi rany i w końcu ją zamknie.
Wyszedłem na korytarz, słaniając się z upływu krwi. Nikogo nie było, tylko zamówione przeze mnie paki leżały pod drzwiami, czekając na sprawdzenie. Wciągnąłem je do środka. Wysiłek spowodował małe krwawienie, więc odpocząłem chwilę, dopóki naczynia krwionośne znów się nie zagoiły. Potem przejrzałem pakunki i związałem najpotrzebniejsze rzeczy w jeden tobołek. Ze swojego pokoju zabrałem jedynie strzały ze szklanymi grotami i łuk. Niosąc pakunek, przeszedłem ostrożnie korytarzami i schodami do stajni.
Kiedy mijałem budkę wartowniczą, odczułem ulgę, widząc, że nie ma w niej nikogo, kto mógłby mnie wezwać do zatrzymania. Po kilku krokach zorientowałem się, co to oznacza, i obróciłem się gwałtownie, wyciągając sztylet.
Ale to nie wróg tam stał. Saranna stłumiła krzyk, kiedy zobaczyła ranę na mojej szyi.
— Co ci się stało?! — krzyknęła.
Próbowałem odpowiedzieć, ale moje ciało nie odbudowało jeszcze utraconej krtani. Mogłem więc jedynie powoli pokręcić głową i położyć palec na wargach Saranny, by ją uciszyć.
— Słyszałam, że wyjeżdżasz, Lanik. Weź mnie ze sobą.
Odwróciłem się do niej plecami i poszedłem do mych koni, które stały podkute przy warsztacie drzewnego kowala. Kiedy je prowadziłem, drewniane podkowy postukiwały cicho na kamiennej podłodze. Przerzuciłem pakunek przez grzbiet Himmlera, a ogiera, Hitlera, osiodłałem do jazdy.
— Weź mnie ze sobą — błagała Saranna.
Odwróciłem się. Nawet gdybym mógł mówić, cóż mógłbym jej rzec? Więc nie odpowiedziałem nic, tylko ją pocałowałem. A potem, ponieważ musiałem wyruszyć po cichu i nie mogłem się spodziewać, by pozwoliła mi samotnie odjechać, uderzyłem Sarannę mocno rękojeścią sztyletu w potylicę, a ona osunęła się miękko na podłogę stajni w słomę i siano. Gdyby nie była Muellerką, cios mógłby ją uśmiercić. A tak, będę miał szczęście, jeśli pozostanie nieprzytomna przez najbliższych pięć minut.
Konie dały się spokojnie wyprowadzić ze stajni i bez przeszkód doprowadziłem je do bramy. Wysoki kołnierz płaszcza skrywał przed oczami mijanych strażników ranę na mojej szyi. Mogłem się spodziewać, że zostanę tam zatrzymany, ale nie zostałem. Zastanawiałem się, dlaczego dla Dinte stanowiło tak wielką różnicę, czy będę trupem, czy opuszczę Mueller. Tak czy owak, nie będę na miejscu, żeby spiskować przeciw niemu. Wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek wrócę, za każdym rogiem będzie mnie oczekiwać setka najemnych zabójców. Dlaczego zadawał sobie trud, by mnie zabić?