Kiedy jechałem na Hitlerze, a obok prowadziłem Himmlera, przyświecało nam słabe światło Niezgody, szybkiego księżyca. Było mi prawie wesoło. Jedynie Dinte mógł tak podle sfuszerować próbę zabójstwa. Ale w księżycowej poświacie zapomniałem wkrótce o Dintem i wspominałem tylko Sarannę, jak leżała na podłodze stajni, blada, gdyż upuściła sobie wiele krwi z żalu po mnie. Puściłem wolno lejce i zanurzyłem dłonie w tunice, aby dotknąć swego biustu i w ten sposób przypomnieć sobie jej piersi.
Potem powolny księżyc, Wolność, wzeszedł na wschodzie, rzucając na równinę jasne światło. Ująłem znów lejce i pognałem konie, tak żeby dzień zastał mnie z dala od zamku.
Nkumai. Cóż tam znajdę? I czy w ogóle mnie to obchodziło?
Byłem jednak przecież posłusznym i obowiązkowym synem Ensela Muellera. Pojadę i obejrzę wszystko, tak aby Mueller mógł ich przy odrobinie szczęścia podbić.
Odwróciłem się i dostrzegłem, jak w zamku zapalają się światła. Niesiono latarnie wzdłuż ścian. Odkryli, że mnie nie ma. Nie mogłem obecnie liczyć na roztropność Dintego, na to, że dojdzie do wniosku, iż nie ma sensu mnie uśmiercać. Wbiłem ostrogi w boki Hitlera. Pogalopował, a ja jedną ręką ściskałem lejce, drugą zaś usiłowałem zapobiec bólowi spowodowanemu gwałtownymi skokami konia, z których każdy wstrząsał moją klatką piersiową, aż zorientowałem się, że to nie płuca mnie bolą. Nie bolała mnie też rana na szyi. Ból znajdował się głębiej w moich piersiach i głębiej w krtani. Zapłakałem. Spieszyłem na wschód — nie ku gościńcowi, jak będą z pewnością przypuszczać, znając moją misję. Nie ku wrogom z sąsiedztwa, którzy by z radością udzielili schronienia narzędziu mogącemu się przydać w walce z zaborczym Muellerem. Jechałem na wschód, do lasu, Ku Kuei, dokąd nikt nigdy nie jeździł. Uznałem, że nikt nigdy nie wpadnie na to, żeby mnie tam szukać.
2. Allison
Pola uprawne przechodziły stopniowo w trawiaste, płaskie wzgórza poryte płytkimi wąwozami. Spotykało się więcej owiec niż ludzi. Wolność była ciągle nisko na zachodzie, a położenie słońca świadczyło, że jest późny poranek. Było mi gorąco.
Czułem się jak w pułapce. Chociaż nie widziałem nikogo za sobą na szlaku, wiedziałem, gdzie są moi prześladowcy, jeśli takowi byli (a musiałem zakładać, że byli): na południowym wschodzie pilnowali granicy z Wongiem, na północy patrolowali długą, wrogą granicę z Epsonem. Tylko na wschód nie wysyłano strażników, ponieważ żadni strażnicy nie byli tam potrzebni.
Jechałem teraz górskimi grzbietami, wśród ostrych skał, posuwając się ostrożnie szlakiem ku wschodowi. Setki tysięcy owiec wydeptało ten trakt i był on dość łatwy dla podróżnego. Czasami jednak zwężał się i prowadził między skałą wznoszącą się z lewej a przepaścią opadającą na prawo. Zsiadałem wówczas z Hitlera i prowadziłem go przy sobie. Himmler posłusznie szedł z tyłu.
W południe dotarłem do jakiegoś budynku.
Przy drzwiach stała kobieta z dzidą o kamiennym ostrzu. Była w średnim wieku, miała obwisłe, lecz wciąż pełne piersi, szerokie biodra i wydatny brzuch. W jej oczach palił się ogień.
— Z konia, i precz od mego domu, cholerny intruzie! — wykrzyknęła.
Zsiadłem z konia, chociaż nie bałem się tej głupiej dzidy. Miałem nadzieję, że namówię kobietę, by dała mi odpocząć. Plecy i nogi bolały mnie od długiej jazdy.
— Miła pani — starałem się mówić pojednawczym i uprzejmym głosem. — Nie musi się pani niczego obawiać z mojej strony.
Kobieta skierowała dzidę w moją pierś.
— Połowa ludzi na tych Wysokich Wzgórzach została ostatnio obrabowana. Poza tym nagle wszyscy żołnierze na północy i południu wzięli swe łuki i ścigają królewskiego syna. A bo ja wiem: może masz broń i chcesz mnie obrabować?
Odrzuciłem płaszcz i rozłożyłem szeroko ramiona. Blizna na szyi powinna być już tylko wąską, białą linią, która zniknie, zanim nastanie południe. Kiedy rozłożyłem ramiona, biust uniósł mi się pod tuniką. Oczy kobiety otworzyły się szerzej.
— Mam wszystko, czego mi trzeba — rzekłem — z wyjątkiem łóżka i przyzwoitego ubrania. Czy zechce mi pani pomóc?
Kobieta przesunęła ostrze dzidy i przystąpiła do mnie bliżej. Nagle jej ręka wystrzeliła do przodu i ścisnęła mą pierś. Zaskoczony, krzyknąłem z bólu.
Zaśmiała się.
— Dlaczego przychodzisz do uczciwego domu, cała w przebraniu? Wejdź, pani, mam dla ciebie posłanie, jeśli go potrzebujesz.
Potrzebowałem. Lecz chociaż udało mi się zmylić tę kobietę i załatwić sobie miejsce do spania, ciągle czułem ponury wstyd z powodu swojej transformacji. Byłem wilkiem, którego wpuszczono do domu, bo wzięto go za przyjaznego psa.
Wnętrze domu okazało się większe, niż to się wydawało z zewnątrz. Potem zdałem sobie sprawę, że znaczna część izby to jaskinia. Dotknąłem ściany, którą stanowiła lita skała.
— Tak, pani, jaskinia trzyma odpowiedni chłód w lecie i nie dopuszcza zimowych wiatrów.
— Z pewnością — zgodziłem się. Rozmyślnie nadawałem swemu głosowi wyższe i łagodniejsze brzmienie. — Dlaczego gonią królewskiego syna?
— Ach, dziecko, królewski syn zrobił chyba coś okropnie złego. Wiadomość nadeszła jak wiatr, wczesnym rankiem. Chyba wszyscy żołnierze z tego kraju zgromadzili się tutaj.
Byłem zdumiony, że Ojciec pozwolił, by Dinte tak długo mnie ścigał i by otwarcie ogłosił, że poszukiwanym jest królewski syn.
— Czy nie obawiają się, że królewski syn może iść tą drogą?
Rzuciła mi szybkie spojrzenie. Wydawało mi się przez moment, że odgadła, kim jestem, ale ona powiedziała:
— Przez chwilę myślałam, że to ty zabawiasz się w ten sposób. Czyż nie wiesz, że dwie mile stąd zaczyna się las Ku Kuei?
— To już tak blisko? — udałem niewiedzę. — No i co z tego?
Potrząsnęła głową.
— Powiadają, że nikt, kto wchodzi do tego lasu, żywy nie powraca.
— I przypuszczam, że niektórzy powracają jako umarli.
— Oni zupełnie nie powracają, pani. Poczęstuj się odrobiną zupy, pachnie jak owczy nawóz, ale to prawdziwa baranina. Będzie tydzień, jak zabiłam owcę, i zupa ciągle się tam pichci.
Była dobra i posilna. Jednak, rzeczywiście, pachniała jak owczy nawóz. Po kilku łykach dojrzałem do snu, wyśliznąłem się zza stołu i poszedłem do posłania w kącie, które wskazała mi kobieta.
Obudziłem się w ciemnościach. Przygasły ogień potrzaskiwał na palenisku i widziałem kształt kobiety, poruszającej się po izbie tam i z powrotem. Mruczała cichą, piękną melodię, monotonną jak szum oceanu.
— Czy są do tego słowa? — zapytałem.
Nie usłyszała mnie. Zasnąłem znowu. Kiedy się obudziłem, przy twarzy miałem świecę, a staruszka patrzyła na mnie z napięciem. Otworzyłem szeroko oczy. Cofnęła się trochę zakłopotana. Nocny chłód uświadomił mi, że tunikę mam rozchyloną, a piersi obnażone. Zasłoniłem się.
— Przepraszam, panienko — rzekła kobieta. — Ale przyszedł tu żołnierz, szukając młodego, szesnastoletniego mężczyzny o imieniu Lanik. Powiedziałam mu, że nikt taki tędy nie przechodził i że jedyni ludzie tutaj to ja i moja córka. A ponieważ twoje włosy są tak krótko ostrzyżone, pani, musiałam pokazać mu dowód, że jesteś dziewczyną, prawda? Tak więc pozwoliłam rozchylić twoją tunikę. Z wolna skinąłem głową.